Dziennikarz „Newsweeka” zapytał mnie, czy katolicy są w Polsce mniejszością. To pytanie padło, gdy powiedziałem, że państwo liberalno-demokratyczne musi starać się zabezpieczać słuszne prawa i wolności wszystkich, także mniejszości. Być może na naszych oczach zmienia się miejsce i rola osób wierzących w społeczeństwie. Powiedzmy sobie szczerze, dotychczas dążyliśmy do tego, by inni żyli i postępowali podobnie do nas – przekonani, że nasze normy postępowania są właściwe i słuszne. Dzisiaj coraz częściej – wciąż bowiem mamy to samo przekonanie – musimy się troszczyć o to, aby pozwolono nam żyć i działać z zgodnie z przekonaniami. Czy – jak głoszą niektórzy – czeka nas „katolicyzacja” prawa? Nie sądzę. Obawiam się raczej, że trzeba będzie się pogodzić z sytuacją, że w obowiązującym systemie prawnym (albo jakimś przyszłym) trzeba będzie szukać furtek, które pozwolą nam żyć „po katolicku” nie tylko w domu, ale i w przestrzeni publicznej.
Powtórzę to, co już kiedyś napisałem w blogu. W debacie wokół klauzuli sumienia najbardziej dla mnie zaskakujący był fakt, że teza o wyższości sumienia (prawa Bożego w wersji religijnej) nad prawem stanowionym spotkała się z tak wielkim niezrozumieniem i odrzuceniem. Wypowiedzi mówiące o tym, że na boku należy zostawić sumienie, gdy się chce podejmować pewnych funkcji państwowych były wręcz na porządku dziennym. Taka postawa nazywa się legalizmem. Jak pisze prof. Marek Piechowiak, legalizm „uznaje pierwszeństwo reguł (norm) przed dobrem czy wartością: coś jest dobrem, ponieważ jest nakazane, a nie – coś jest nakazane, ponieważ jest dobrem; w teorii prawa znajduje to wyraz w uznaniu pierwszeństwa prawa pojętego jako zespół norm (prawa w sensie przedmiotowym), przed prawem podmiotowym”. I dalej: „Skoro działanie moralnie wartościowe jest tam, gdzie jest obowiązek, stąd tendencja do poddania prawu wszelkich działań, poszukiwanie zupełnego (nie mającego luk) systemu normatywnego, który nie pozostawia miejsca na inwencję podmiotu działającego. Dlatego legalizm jako postawa moralna sprzyja ideologiom typu totalitarnego, postulującym pełną regulację zachowań za pomocą reguł czy norm”. Jeśli dobrze rozumiem, instytucja klauzuli sumienia jest sposobem, aby uniknąć owego legalizmu w momencie kolizji między normą prawną (np. dopuszczającą aborcję) a prawem podmiotowym, w tym przypadku – prawem do wolności sumienia i wyznania. Demokracja może stawać się systemem totalitarnym, gdy zechce zawładnąć sumieniem człowieka.
Że tak się dziać, może pokazuje choćby francuska debata nad klauzulą sumienia dla merów. Rada Konstytucyjna Francji uznała, że tamtejsi merowie nie mają prawa powoływać się na klauzulę sumienia i odmawiać udzielania ślubów osobom tej samej płci. Merowie nie zamierzają jednak dać za wygraną i zapowiadają, że skierują sprawę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Zgodnie z obecnie obowiązującym prawem, merowi, który odmówi udzielenia ślubu parze homoseksualnej i nie znajdzie zastępcy, który by go udzielił, grozi kara nawet do pięciu lat więzienia i grzywna w wysokości 7,5 tys. euro. To klasyczny moim zdaniem przykład istotnej nierówności wobec wolności obywatelskich. Osoby tej samej płci mają prawo do zawarcia małżeństwa, ale mer nie ma prawa do odmowy jego udzielenia, co jest niezgodne z jego przekonaniami i sumieniem. I tak oto realizacja jednej wolności ogranicza komuś realizację jego wolności.
Pod takim rozumieniem przymusu wobec urzędnika państwowego czy też – w przypadku, gdyby nie było klauzuli sumienia – lekarza kryje się przekonanie, że wypełniając swoje zawodowe obowiązki przestaje być on człowiekiem jako podmiotem praw, a jest jedynie – nawet nie reprezentantem państwa – a wręcz wyłącznie „realizatorem porządku prawnego”, co by miało go zobowiązywać do wzięcia w nawias przekonań, sumienia, wyznania itd. To tutaj biorą swój początek wypowiedzi o odkładaniu sumienia na bok, zostawiania go w przedpokoju urzędowego gabinetu, w domu czy w zakrystii.
Co z tym zrobić? Przyznaję, że jestem zwolennikiem realizmu. Nie wierzę, że w przyszłości prawo będzie się odwoływało do wartości chrześcijańskich jako źródła norm. Chyba czas się z tym pogodzić. Czeka nas coś trudniejszego niż „katolicyzowanie” prawa. Czeka nas raczej kampania o wypracowanie takich instrumentów prawnych, które pozwolą nam być ludźmi wierzącymi w sytuacji publicznej, nie tylko jako lekarzem, ale także burmistrzem, nauczycielem, ministrem itd. Jeśli ktoś chce być „prezydentem wszystkich Polaków”, to czy znaczy to, że musi przestać być „prezydentem własnego sumienia”, ministrem własnego sumienia? To trudne, ale trzeba szukać takich rozwiązań, które pozwolą osobom wypełniającym jakąś publiczną służbę postępować tak, aby nie ograniczali cudzej wolności, ale mogli jednocześnie realizować własną. Wydaje się, że klauzula obowiązująca w obecnej formie, tzn. taka, która zobowiązuje do wskazania innego lekarza wciąż nie spełnia tego postulatu, gdyż wciąż dokonuje gwałtu na sumieniu człowieka, który nadal czuje się współwinny cooperationis in malum.
Na naszych oczach zmienia się kształt polskiego społeczeństwa. Niegdyś mogliśmy z dużym prawdopodobieństwem sądzić, że spotkany na ulicy człowiek wyznaje te same co ja wartości i ma podobne przekonania moralne. Dzisiaj coraz częściej tego założenia – zwłaszcza w niektórych środowiskach i regionach – zakładać nie można. Tak, stajemy się mniejszością. Spadek ilości dominicantes i wzrost communicantes wskazuje na przemiany wewnątrz polskiego katolicyzmu. Można powiedzieć, że jesteśmy w trakcie procesu przekształcania się z dominacji katolicyzmu kulturowego w kierunku katolicyzmu wyznającego. Inaczej mówiąc, mniej mamy katolików z tradycji, a więcej ze świadomego wyboru, za którym idą także przyjmowane normy moralne. W tym znaczeniu będziemy mniejszością, ale mniejszością coraz bardziej siebie świadomą, także w odniesieniu do przysługujących nam praw w przestrzeni publicznej.
Pozostaje pytanie o to, jak się o nie upominać. Moim zdaniem, bardziej za pomocą debaty niż pikiety, bardziej powołując się na argumenty niż poprzez krzyki czy nawet – co nie daj, Boże – wyzwiska, bardziej poprzez merytoryczną rozmowę niż przez mnożenie oskarżeń. Niestety, wciąż nam bliżej do wojny religijnej niż do czegoś na kształt colloquium charitativum. Bo choć nominalnie wciąż jeszcze stanowimy większość w społeczeństwie, czas się uczyć strategii mniejszości. I nie chodzi tutaj o strategię przetrwania, ale strategię obecności.