Ks. Alfred Wierzbicki, profesor z KUL-u, napisał dzisiaj tekst o tym, w jaki sposób Kościół powinien objawiać się dzisiaj światu. Najbardziej spodobał mi się akapit: „Papieska metafora Kościoła jako szpitala po bitwie zdaje się sugerować, że Kościołowi potrzeba bardziej pielęgniarzy niż żołnierzy. Być może tak jest, że żołnierze przegrali już wiele bitw i pozostawili pobojowisko z rannymi. I dlatego strzeżmy się nazbyt bojowej muzyki w Kościele. Wiadomo już od Platona, że nie każda muzyka pomaga człowiekowi”. Metaforyka wojenno-batalistyczna ma się w Kościele dobrze, o czym już niejednokrotnie pisałem. Nie wiem, czy to polska specjalność, ale zastanawiam się, czy tego batalistycznego obrazu Kościoła nie utrwala sam język polski, w którym Kościół jest rodzaju męskiego. Siłą rzeczy, z pola widzenia uciekają nam metafory kobiece.
To, że Jezus był mężczyzną w sensie płci biologicznej (sex) nie ulega wątpliwości. Jednocześnie jednak trzeba zauważyć, że istnieje dość dawna tradycja mistyczna, która każe Jezusowe posłannictwo zbawcze wyrażać nie tylko „po męsku”, ale także w formach gramatycznych właściwych płci żeńskiej. Używano więc świadomie takich słów jak płodność, zrodzenie, karmienie, łono, macierz, pierś, czy nawet mleko. Przykładem może być Juliana z Norwich (1342-1416), która nie wahała się używać słowa „Matka” w odniesieniu do Jezusa: „Nasza czuła i troskliwa Matka, Jezus, może nas w znajomy nam sposób wprowadzić do błogosławionej piersi przez swój słodki, otwarty bok” (więcej na ten temat w wiosennej „Więzi”).
Kiedy zastanawiam się nad wizją Kościoła, którą przywołuje papież Franciszek, Kościół ma więcej cech kobiecych i matczynych niż się do tego przyzwyczailiśmy. Mimo tego, że często mówimy o Kościele – Matce, to zawsze w (pod)świadomości naszej pozostaje „ten” Kościół, a nie „ta” Kościół. Język polski jest – jak wiadomo – wyjątkiem, jeśli chodzi o rodzaj gramatyczny Kościoła. W grece i łacinie Kościół ma rodzaj żeński, podobnie w językach romańskich, a nawet w j. niemieckim jest „die Kirche”. Dla Franciszka, wychowanego na j. hiszpańskim żeńskość i macierzyńskość Kościoła nie jest niczym zaskakującym. Widać to choćby w metaforze pochylonej kobiety z Ewangelii, do której to postaci niejednokrotnie się odwoływał. W trakcie spotkania z uczestnikami seminarium z okazji 25. rocznicy ogłoszenia listu apostolskiego Jana Pawła II „Mulieris dignitatem” o godności i powołaniu kobiety Franciszek powiedział, że „lubi” myśleć o tym, że Kościół po włosku to „la Chiesa”, że Kościół jest kobietą.
Macierzyńskość Kościoła widoczna jest bardzo dobrze także w adhortacji „Evangelii gaudium”, gdzie papież nazywa Kościół „Matką o otwartym sercu”. „Kościół jest matką i głosi słowo ludowi jak matka, która mówi do swego dziecka” – czytamy dalej. „Kościół jest matką wszystkich” – przypomina, podkreślając, że to „zawsze troskliwa matka”. Nie dziwi też, że homilię przyrównuje do rozmowy matki z dzieckiem. Być może łatwiej mu w takiej macierzyńskiej perspektywie budować obraz Kościoła jako szpitala, a nie jako pola bitwy. W końcu wciąż więcej kobiet pielęgniarek niż żołnierzy.
To prawda, że w teologii istnieje pojęcie „ecclesia militans”, tzn. Kościół wojujący. Zastanawiam się, jakby miał ten Kościół wojować, gdyby był rodzaju żeńskiego. Gdy się wrzuci w Google wyrażenie „wojująca kobieta”, to otrzymamy prawie same negatywnie kojarzące się rekordy (nie będę przywoływał nazwisk, które się wtedy pojawiają). Nie chciałbym jednak Kościoła niczym Lara Croft. Kolejnym etapem byłaby już tylko Maryja z karabinem, co wcale – jak widać na załączonym obrazku – nie jest takie niemożliwe. Wolę Maryję z opatrunkiem. I Kościół też.