Chcą, żebym się zaciągnął na wojnę. Nie na tę prawdziwą, co się toczy „gdzieś daleko” na Bliskim Wschodzie czy na wschodniej Ukrainie. Na tę swojską — polską zimną wojnę religijną.
Barykady już ustawione. Armie gotowe. Maruderów każdego dnia mobilizują jedynie słuszne rozgłośnie radiowe, gazety i portale internetowe. Na miejskich placach spotykają się manifestacje za i przeciw. Tęcza znowu płonie, komuś kneblują usta, kogoś wyrzucają z pracy, następnego obrażają, więc się odwzajemnia… Obóz postępu walczy z obrońcami tradycji, nihiliści z talibami, fundamentaliści laiccy z religijnymi.
Harcownicy obu armii znakomicie czują się w swoich rolach. Widują się każdego dnia w studiach telewizyjnych, ale nawet na siebie nie patrzą. Pozornie ze sobą dyskutują. Ale nawet gdy do siebie mówią, to ze sobą nie rozmawiają. Nawet jeśli siebie słuchają, to przecież nie po to, żeby dobrze zrozumieć, lecz po to, żeby umiejętnie odpowiedzieć. Tak odpowiedzieć, żeby zdyskredytować i pogląd, i tego, kto go głosi. Bo on nie tylko ma inne zdanie, inny pogląd na świat — on jest wrogiem!
Nic dziwnego, bo to przecież wojna. Zimna, ale wojna. A wojna jest nie na żarty, lecz na śmierć i życie. Wroga trzeba zniszczyć, a przynajmniej zmusić do poddania się. Moje ma być na wierzchu, a najskuteczniejszym narzędziem temu służącym jest — choćby metaforyczne — wyeliminowanie drugiego. Czasem już nawet nie metaforyczne, bo przekrzykując się, harcownicy coraz częściej zaczynają mówić, że w Polsce nie powinno być miejsca dla takich jak ten drugi czy ta druga. Oni powinni wyjechać, co najmniej na emigrację wewnętrzną — a wtedy przestrzeń publiczna będzie… nasza!
Mówią więc do siebie w tych telewizjach, ale się nie spotykają. W gruncie rzeczy się mijają. Bo na spotkanie nie ma już ani przestrzeni, ani woli. „Wojownicy” ze strony chrześcijańskiej mają autentyczne poczucie misji. Przed kolejnymi programami telewizyjnymi apelują na portalach społecznościowych do swych zwolenników o wsparcie modlitewne. Przekonani są, że walcząc na arenie (czytaj: ekranie), dają publicznie świadectwo swojej wiary, są „żołnierzami Chrystusa”. Owszem, z rzadka zdarza się usłyszeć przejmujące świadectwo, częściej jednak jest to po prostu telewizyjna walka gladiatorów. A słupki oglądalności skaczą!
Wszyscy „wojownicy” przekonują, że to właśnie oni są dyskryminowani i spychani na margines. Dobrze czuć się prześladowanym — to dodaje pewności, że się walczy o słuszną sprawę. Można wtedy również szantażować moralnie „cieniasów” z własnego obozu, co się jeszcze ociągają. Wmawiać im, że tu chodzi o sprawy wagi najwyższej. A w takiej sytuacji opuszczenie linii frontu oznacza dezercję, zdradę, zaparcie się. Trzeba być za albo przeciw.
Najbardziej katolicka litera w alfabecie
A ja na tę wojnę nie pójdę. Z wielu powodów.
Po pierwsze, bo religia mi nie pozwala. Jestem chrześcijaninem, więc mam zło zwyciężać dobrem. Nieprzyjaciół mam kochać, a nie zwalczać. Nie mogę oczywiście być naiwnym pięknoduchem — muszę dostrzegać, że nieprzyjaciele istnieją i działają, czasem przebiegle. Ale celem mojego działania nie może być zniszczenie przeciwnika, symboliczne strącenie go do piekła. Nasz Mistrz uczył: „Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie!” (Mt 7,12) . A Jego Kościół ma być czytelnym znakiem jedności całego rodzaju ludzkiego, nie zaś grupą interesów, broniącą praw katolików. Ideologiczni bojownicy poczytują sobie za cnotę demaskowanie wrogów, dla mnie natomiast postawa katolicka to myślenie „i—i”, nie zaś „albo—albo” (dlatego „i” wydaje mi się najbardziej katolicką literą w alfabecie).
Po drugie, tej wojny nie ma — to kreacja ideologiczno-propagandowa. Używanie wojennych metafor dla opisania publicystycznych i politycznych sporów w demokratycznym państwie to duże (choć powszechne) nadużycie i lekceważenie tragedii tych, którzy muszą naprawdę walczyć w obronie swojej wiary czy ojczyzny. Idąc na wojnę, ludzie narażają własne życie. Polscy „wojownicy” mogą być o nie spokojni (trudno się oprzeć wrażeniu, że niektórzy wręcz chcieliby zostać męczennikami — bezskutecznie jednak). Zatem bicie na alarm — z jednej strony, że katolicy są w Polsce prześladowani, a z drugiej strony, że żyjemy w państwie wyznaniowym — więcej mówi o tych, którzy takie tezy wygłaszają, niż o rzeczywistości.
Po trzecie, to nie moja wojna — nawet gdyby rzeczywiście się toczyła. Ci, którzy twierdzą, że walczą w imię tego, co dla mnie najcenniejsze, w istocie walczą nie w obronie wiary, lecz raczej cywilizacji chrześcijańskiej — a to na pewno nie to samo. Ci zaś, którzy bywają nazywani osobistymi przeciwnikami Pana Boga, walczą w istocie nie z Bogiem, lecz z własnym Jego wyobrażeniem, albo też z instytucją kościelną, którą oskarżają. Nie chcę więc walczyć przeciwko nim. Wolę raczej — jak czyni to mój Kościół w Wielki Piątek — modlić się za nich, „aby w szczerości serca postępowali za tym, co słuszne, i tak mogli odnaleźć samego Boga”.
Po czwarte, mam wątpliwości, czy warto umierać — nawet w przenośni — za cywilizację. Chciałbym potrafić zaryzykować własnym życiem w obronie wartości najcenniejszych (ponieważ jednak niepokojąco łatwo składa się takie deklaracje teoretycznie, nie będę tych wartości nadaremno tu wymieniał). Ta „nasza” wojna toczy się zaś — jak mówią sami wojownicy — w obronie cywilizacji chrześcijańskiej. A cywilizacje, choć bywają trwałe, z istoty rzeczy są przemijalne. Prawdopodobnie w wiekach minionych byłbym bardziej skłonny oddać życie za cywilizację (bo gdybym wtedy żył, to pewnie utożsamiałbym cywilizację chrześcijańską w Europie z chrześcijaństwem jako takim), ale nie w wieku XXI. Dziś wiadomo, że wiara chrześcijańska może rozkwitać także bez cywilizacji chrześcijańskiej. Widać też, że obecna cywilizacja wyraźnie przemija (do tej kwestii jeszcze wrócę).
Po piąte, nie dam sobie wmówić, że ludzie — moi rodacy i współobywatele — dzielą się wyłącznie na moich sojuszników i moich wrogów. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Z każdego miejsca na kuli ziemskiej mogę wyruszyć w cztery strony świata — dlaczego więc w sprawach ideowych możliwe mają być tylko dwa stanowiska? Zresztą również osób, z którymi się całkowicie nie zgadzam, nie chcę w żaden sposób wykluczać. Chcę z nimi współżyć w pluralistycznym społeczeństwie. Nie tylko czuję się do tego przymuszony, ale chcę, a nawet powinienem. Ci inni są inni, ale żyjemy pod wspólnym niebem — stanowimy jakąś wspólnotę. Może wręcz znakiem czasów i duchowym wyzwaniem ma być dla mnie fakt, że żyję w okresie tak szybkich przemian społecznych — gdy i prawo, i kultura, i obyczaje w przyspieszonym tempie tracą swoją dawną chrześcijańską treść (a może tylko chrześcijańską „formę”?); gdy modne jest dystansowanie się od Boga, a na pewno od Kościoła?
Po szóste wreszcie, nie zaciągnę się na zimną wojnę religijną, bo czasem lepiej milczeć, niż wdawać się w jałowe spory, które do niczego nie prowadzą. Z punktu widzenia wojowników to dezercja albo wręcz przyłączenie się do obozu wroga. Nie zawsze jednak trzeba coś powiedzieć, nie wszystko należy komentować. Wiedział o tym biblijny prorok Amos: „Każdy tedy, kto rozsądny, zamilknie w dni owe, bo będą to dni niedobre bardzo” (Am 5,13). Wiedział o tym ks. Roman Indrzejczyk: „Nie we wszystkich sprawach / musisz się odzywać, / Nie o każdej rzeczy / masz swoje mieć zdanie […] / Nie z każdą pomyłką / masz polemizować / Wszak nie wszystko musisz / i nie wszystko możesz, / nie wszystko potrzebne” .
Proszę więc nie przysyłać mi wezwań mobilizacyjnych. Nie wywoływać na siłę do głosu, gdy wolę milczeć. Nie wyzywać na pojedynek (fr., ang. — duel), bo zdecydowanie wolę duet. W pluralizmie zresztą o symfonię raczej chodzi niż o ściśle rozumiany duet.
Międzyepoka
Powyższa deklaracja nie oznacza, rzecz jasna, lekceważenia dla trwających współcześnie poważnych sporów kulturowych. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że we współczesnej Europie mamy do czynienia z narastaniem niechęci do publicznej obecności chrześcijaństwa, a w ślad za tym z podmywaniem etycznych fundamentów wspólnotowości politycznej. Europejczyków coraz mniej łączy, a jeśli już — to na poziomie dość powierzchownym. Tuż obok, w tym samym numerze „Więzi”, analizujemy istotny spór dotyczący aksjologicznego uzasadnienia praw człowieka, a Marta de Zuniga — patrząc na polskie spory — apeluje o grę w otwarte karty w sprawach wartości.
Sporów nie należy bowiem unikać. Sęk w tym, żeby umieć je prowadzić i rozwiązywać. Są one i nieuchronne, i potrzebne dla rozwoju ludzkiej wrażliwości moralnej oraz umocnienia demokracji. Współcześnie kwestie światopoglądowe wywołują duże emocje, gdyż tendencje fundamentalistyczne umacniają się zarówno w różnych religiach, jak i wśród ateistów. Nowe formy ateizmu są zdecydowanie bardziej „misyjne” i wyraźnie konfliktogenne — uznając swój punkt widzenia za jedynie słuszny, tolerują religię jedynie sprowadzoną do prywatności, czyli dążą de facto do jej wykluczenia poza nawias życia publicznego.
Nie chodzi mi więc o to, żeby się nie spierać, lecz żeby ze sporów nie czynić wojny. Jeśli jednak te spory nie są wojną kulturową — może ktoś spytać — to z czym mamy do czynienia? Na to pytanie nie potrafię udzielić prostej odpowiedzi. Być może ta nieumiejętność to przejaw słabości intelektualnej. A może to raczej cecha czasów, w jakich żyjemy? Skomplikowanej współczesnej rzeczywistości kulturowej nie da się opisać w sposób równie chwytliwy, jak czynią to głosiciele wojny kulturowej, wyrywając z drzemki maruderów i mobilizując ich do walki. Dla „wojowników” jednak odpowiedź, że to czas nie ostrej walki, lecz trudnego wyzwania — to albo ucieczka, albo przejaw naiwności.
Prawdopodobnie przeżywamy schyłek epoki, a takie okresy historyczne zazwyczaj cechują się dużym niepokojem. Wiele osób ma świadomość, że coś się kończy — znana nam forma świata odchodzi w przeszłość — a jednocześnie jeszcze nie wiadomo, co nowego się zaczyna. Być może żyjemy w historycznym czasie przejściowym, w jakiejś międzyepoce? Trafnie wyraził to papież Franciszek, mówiąc do biskupów brazylijskich w lipcu 2014 r.: „Dziś jesteśmy w nowym momencie. […] nie jest to epoka zmian, lecz jest to zmiana epoki”.
Jeśli rzeczywiście przeżywamy zmianę epoki, to nic dziwnego, że nie potrafimy precyzyjnie opisać charakteru przemian. Ujawni się on dopiero w dłuższej perspektywie czasowej. Nic też dziwnego, że spór bywa gorący. To przecież spór o fundamenty nowej epoki, o jej moralny dekalog — o to, co będzie w niej normą, a co odchyleniem; o to, jaką wizję człowieka będą przyjmować jej kultura i prawo. To wszystko są kwestie o znaczeniu zasadniczym. Od fundamentów nowej epoki zależy to, jaka będzie ona cała.
Trwająca dyskusja wymaga więc od katolików wiele wysiłku. Zmusza bowiem chociażby do tego, by w nowy sposób ująć pewne tradycyjne zasady nauczania społecznego Kościoła, np. teorię prawa naturalnego, założenie uniwersalizmu katolickich zasad moralnych czy rozumienie katalogu wartości niepodlegających negocjacjom. W życiu politycznym katolicy nie mogą jednak brać w tych sporach udziału na zasadzie „wszystko albo nic”. Jak trafnie wskazuje obok Marta de Zuniga, nie wymyślono na razie lepszego ustroju niż liberalna demokracja. Stosując się do jej zasad i żyjąc w pluralistycznym społeczeństwie, musimy przyjąć, że podstawowym narzędziem służącym do rozwiązywania sporów jest kompromis. Dla katolickich „wojowników” kompromis to rzecz mocno podejrzana. A przecież, jak przenikliwie stwierdził kard. Joseph Ratzinger,
moralność polityczna polega właśnie na tym, by oprzeć się szermowaniu wielkimi hasłami, przez które zaprzepaszcza się ludzkość i jej szanse. Moralne jest nie awanturnicze moralizowanie, które samo chce czynić to, co należy do Boga, ale rzetelność, uczciwość, która przyjmuje miarę człowieka […]. W sprawach politycznych nie bezkompromisowość, lecz kompromis jest prawdziwą moralnością .
Oczywiście najtrudniej jest i będzie w kwestii uznania człowieczeństwa płodu. Trudno liczyć na porozumienie z publicystą, który twierdzi, że Jan Paweł II skutecznie zastąpił w polskim Kościele chrześcijaństwo „ideologią zygoty eksterminowanej masowo przez liberalną cywilizację śmierci”. Albo z redaktorką wpływowej gazety, gdy deklaruje: „Nie dam sobie wmówić, że aborcja to zło”.
W wąsko rozumianej płaszczyźnie politycznej nie o etyczne porozumienie jednak chodzi, lecz o demokratyczne poszukiwanie rozwiązania najskuteczniej chroniącego prawo do życia. W praktyce oznacza to konieczność zawarcia kompromisu. A kompromis polityczny czy prawny nie jest oczywiście tożsamy z kompromisem aksjologicznym. Akceptacja dla niedoskonałych regulacji prawnych nie powinna oznaczać rezygnacji z wyznawanych przez siebie wartości. I tak bowiem najważniejsza jest płaszczyzna osobistych decyzji moralnych, werdyktów sumienia — to, jakie wartości ludzie będą wewnętrznie przyjmować za fundament swego myślenia i postępowania.
Naprawdę warto rozmawiać
Bojownicy z obu walczących obozów ideologicznych mylą troskę o fundamenty cywilizacji z fundamentalizmem. Zależy im na tworzeniu wrażenia bezalternatywności. Chcą nas wszystkich rozbić na dwa zwalczające się obozy. Chcą wmówić i swoim sojusznikom, i swoim oponentom, że zderzenie kultur jest nieuchronne. Że „ich” wartości można bronić tylko tak, jak oni to czynią. A przecież alternatywa istnieje!
Pisząc ten tekst, używam pierwszej osoby liczby pojedynczej. Pora więc jasno powiedzieć, że wcale nie jestem sam. Że i po stronie katolickiej, i po stronie laickiej jest wielu ludzi, którym nie odpowiada atmosfera i frazeologia zimnej wojny religijnej. Jest jeszcze wielu innych, którzy w ogóle nie chcą stawać po żadnej stronie. Nie chcą, choć wcale nie są obojętni czy niezdecydowani — przeciwnie, często mają bardzo zdecydowane przekonania. Tyle że chcą Polski bez obywateli drugiej kategorii — a do tego de facto prowadzi logika „albo—albo” przyświecająca „wojownikom”.
A może zasada „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta” ma szanse ponownie się zrealizować? Może — tak jak udało się szczęśliwie powstrzymać Polakom zimną wojnę religijną w pierwszych latach III Rzeczypospolitej — również obecnie pojawi się szansa dla różnych „trzecich”? Nie chodzi tu zresztą wcale o bycie dokładnie pośrodku. Ono samo w sobie nie jest cnotą. Prawda leży przecież tam, gdzie leży — niekoniecznie pośrodku. „Ludzie środka” sami się między sobą często różnią, więc nie można na nich patrzeć jak na spójny obóz ideowy czy polityczny. Łączy ich to, że gotowi są otwarcie prowadzić dialog i spór (w różnych proporcjach), ale nie zgadzają się na przekształcanie demokracji i debaty publicznej w arenę walki. Wbrew bojownikom ideologicznym chcą pokazywać publicznie, że wprawdzie się różnimy, ale jednak stanowimy wspólnotę. Pragną — wierzący i niewierzący — z papieżem Franciszkiem pielęgnować „kulturę spotkania”.
Kto wie — może w końcu i „wojownicy” dostrzegą (choćby z konieczności uznając prawo innych do istnienia), że naprawdę warto ze sobą rozmawiać, a nie tylko bojować? Bo w gruncie rzeczy wielu „żołnierzy Chrystusa” to ludzie wrażliwi i subtelni. Tyle że prywatnie, a nie „służbowo”… Bo w gruncie rzeczy również ci laiccy profesorowie, którzy wykorzystują dziś swój akademicki status do rozpowszechniania wywodów zupełnie nieakademickich, a całkowicie ideologicznych — chyba tęsknią za refleksją sine ira et studio w auli wykładowej i sali seminaryjnej. Tyle że czasowo stali się prorokami misyjnego ateizmu…
Mądra Konstytucja
Co więc należałoby robić? Rozróżniłbym przede wszystkim aspekt krótkoterminowej taktyki od długofalowej strategii.
Erozja aksjologicznej wspólnoty w Polsce postępuje. Widać ją, gdy czyta się dziś preambułę do Konstytucji RP. Ten bardzo dobry dokument — uchwalony wszak w parlamencie zdominowanym przez SLD — odwołuje się do „uniwersalnych” i „ogólnoludzkich” zasad etyki. Uznanie tych wartości może wyrastać z wiary w Boga albo z innych źródeł (to pamiętna formuła Tadeusza Mazowieckiego, że Konstytucję przyjmują obywatele „zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł”). Twórcy Konstytucji wyrażają wdzięczność poprzednim pokoleniom Polaków „za kulturę zakorzenioną w chrześcijańskim dziedzictwie Narodu i ogólnoludzkich wartościach”. A czynią to „w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub przed własnym sumieniem”.
Dziś na pewno o wiele trudniej byłoby uchwalić taki tekst. W atmosferze narastającej zimnej wojny religijnej na pewno usłyszelibyśmy argumenty, że nie ma czegoś takiego jak powszechnie uznawane wartości ogólnoludzkie, a dla wielu nadużyciem byłoby wszelkie wspominanie o dziedzictwie chrześcijańskim. Publikowana obok dyskusja o prawach człowieka pokazuje, że nawet w dziedzinie tak istotnej jak fundamentalne prawa osoby ludzkiej — które powinny być niezbywalne i niekwestionowane — istnieją poważne spory aksjologiczne.
Charakterystyczne jednak, że za Konstytucją nie przepadają ani „wojownicy” katoliccy, ani laiccy. Ci pierwsi pamiętają, że w referendum roku 1997 głosowali przeciwko jej przyjęciu, i wciąż mają jej za złe, że zawiera deistyczną koncepcję Boga, że nie wspiera wystarczająco cywilizacji chrześcijańskiej i nie realizuje postulatów katolickich. Ci drudzy natomiast posługują się hasłami w istocie pozakonstytucyjnymi: zagrożonej świeckości państwa i równie zagrożonego rozdziału Kościoła od państwa.
Tymczasem Konstytucja RP — w dużej mierze dzięki Tadeuszowi Mazowieckiemu — nie zawiera ani idei świeckości państwa, ani rozdziału między państwem a Kościołem. Jest w niej mowa — nieprzypadkowo — o bezstronności władz publicznych „w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych”. Relacje państwa ze wspólnotami religijnymi mają się zaś opierać na „zasadach poszanowania ich autonomii oraz wzajemnej niezależności każdego w swoim zakresie, jak również współdziałania dla dobra człowieka i dobra wspólnego”.
W polskich sporach politycznych za dużo jest indywidualistycznych odwołań do własnych emocji i przekonań, a za mało do idei, które uznaliśmy za fundament naszej wspólnoty obywatelskiej. Konstytucyjne zasady — określające Rzeczpospolitą jako „dobro wspólne wszystkich obywateli”, respektujące godność każdej osoby oraz wynikające z niej prawa i wolności obywateli — nie mogą być tylko ozdobnikami akademii ku czci. Powinny stać się wyznacznikiem polskiej drogi demokracji.
Na gruncie polskim rozwiązujmy zatem bieżące dylematy międzyepoki, wychodząc z mądrych formuł Konstytucji. W kolejnych szczegółowych sporach ideowych, które nieuchronnie będą się pojawiały, kryterium służącym do ich rozstrzygania powinny pozostać litera i duch Konstytucji. Oznacza to każdorazowe mozolne docieranie do treści fundamentalnych wartości konstytucyjnych: dobra wspólnego i przyrodzonej godności człowieka. Konstytucja ich nie definiuje — wtedy jeszcze nie było to konieczne, gdyż wystarczało odwołanie do wartości „ogólnoludzkich”. Obecnie jednak na (inaczej rozumiane) pojęcie godności powołują się także zwolennicy „godnej śmierci” czy odpowiedniej „jakości życia”.
Może sięganie do Konstytucji to szansa, aby spory ideowe stały się bardziej ideowe — czyli otwarcie odwoływały się do wartości uznawanych za fundamentalne przez różne strony? Definiowanie różnic na tym najgłębszym poziomie może także pozwolić na dostrzeżenie wspólnego, ogólnoludzkiego pola wartości ponad podziałami ideowymi (bo że takowe być musi, podpowiada nam nasza wiara).
Jaki dekalog nowej epoki?
W perspektywie długofalowej niewątpliwie powinniśmy jako katolicy zabiegać o to, aby moralny dekalog nowej epoki był jak najbardziej zbliżony do Dekalogu biblijnego. W tym celu jednak, jak już wspomniałem, to nie rozwiązania polityczne są najistotniejsze.
Błędem popełnianym przez licznych katolickich „wojowników” jest przykładanie zbyt wielkiej wagi do zagadnień prawnych. Nie lekceważę wpływu prawa na systemy wartości. Jednak „cóż warte prawa bez obyczajów?” — pytał słusznie Horacy. Dlatego uważam, że pod względem aksjologicznym przyszłość o wiele bardziej decyduje się w sferze kultury niż polityki. To kultura — wartości wyznawane i praktykowane; istniejące wzorce myślenia, odczuwania i zachowania — jest najgłębszą przestrzenią życia narodu. Najbardziej niebezpieczny strumień współczesnej erozji wartości to ten oddolny. Analogicznie zatem — właśnie oddolnie najskuteczniej możemy się zatroszczyć o odrodzenie wartości. Oponentów trzeba raczej przekonać, niż pokonać. A do poszanowania wartości nie da się przekonywać na polu bitewnym.
Myślenia i życia według wartości nie da się narzucić. Sfera tego, co w społeczeństwie wolno, a co zakazane (prawo), powinna wyrastać ze sfery tego, co uważa się za godziwe i co się powinno czynić (moralność, kultura, obyczaje). W sytuacji kulturowego zawirowania międzyepoki celem wyznawców Chrystusa nie powinna być zatem chrystianizacja systemu społeczno-politycznego, lecz ludzi. Najistotniejsze obywatelskie zaangażowanie chrześcijan winno mieć charakter mniej polityczny, a bardziej kierować się ku formowaniu sumień. Takie stwierdzenie to nie minimalizm, lecz rozpoczynanie od korzeni, sięganie do źródeł. Przecież — jak mówił Václav Havel — „również czyn prawdziwie moralny, który nie ma nadziei na natychmiastowy i widoczny efekt polityczny, może czasem procentować powoli i niebezpośrednio na gruncie polityki” .
A żeby sięgnąć do tego, co naprawdę najważniejsze, należałoby zacząć od ewangelizacji. U podstaw kryzysu moralnego leży przecież kryzys duchowy. W perspektywie społecznej ewangelizacja to zabieganie o odrodzenie wiary w Boga, który jest źródłem wartości niezbędnych dla życia wspólnoty obywatelskiej. Św. Benedykt z Nursji ze swoimi współbraćmi głosili Jezusa Chrystusa, a cywilizację europejską zbudowali niejako przy okazji. I stało się to bez krucjat przeciwko ówczesnym barbarzyńcom.
Zatem — po pierwsze: wiara; po drugie: kultura; dopiero po trzecie: polityka.
Zbigniew Nosowski