„Umarł mi. Notatnik żałoby” Ingi Iwasiów pochłonąłem właściwie jednym tchem. I chyba dobrze, że nie w domu, nie w cieple, nie pod kocem. Ale w pociągu, w środku nocy, zaczynając marznąć, czekając na naprawę trakcji elektrycznej. Pewno nijak się nie ma jeden stan do drugiego. Dyskomforty – jeśli można tak powiedzieć – są zgoła różne. Takie nocne czekanie w ciemnym polu to przecież nie żałoba, z której to – nie wiadomo – czy przyjdzie czy w ogóle powinno przyjść wybawienie.
Kluczem do książki jest oczywiście tytuł – „Umarł mi”. Człowiek nie umiera sobie. Człowiek umiera zawsze komuś. Tak nam podpowiada polszczyzna, która prócz wyrażeń typu „ojciec umarł” czy – już bardziej osobistego – „umarł mój ojciec” ma jeszcze w zanadrzu frazę „umarł mi ojciec”. Właśnie taką – z gramatycznym celownikiem. Przecież niejednokrotnie na śmierć reagujemy takimi właśnie wykrzyknikami – „jak on mógł mi to zrobić?!” czy – na chwilę przed śmiercią – „nie rób mi tego”! Umiera się komuś, umiera się relacyjnie, w relacji do kogoś, przecież kogoś się – jak w tym przypadku – osieroca. Śmiercią przecież coś się komuś „robi”, czasami się krzywdzi, a na pewno się rani, wywołuje się czyjś ból.
„Notatnik żałoby” jest świadectwem tego właśnie procesu, tworzenia się rany, którą śmierć powoduje u kochającej osoby. Iwasiów opisuje kolejne jej fazy: od niespodziewanego ciosu, który rozrywa, poprzez ostry, a potem coraz bardziej tępiejący ból, aż po trudny proces zabliźniania, któremu nie obca jest i martwica. W narracji Autorki to nie jest tylko i wyłącznie ból duszy, świadomości czy emocji, to także ból ciał, wszak jednego nie da się oddzielić od drugiego. Iwasiów bardzo szczerze pisze i o tym: jak ciało odmawia posłuszeństwa, jak trzeba je wzmacniać farmakologicznie, jak nie chce się poddać normalnemu rytmowi życia. Przecież tęskni się i żałuje się także ciałem, które – zdawałoby się – chce podążyć za tym, który odszedł. Ta swoista cielesna „nieobecność” siebie, ta żałoba ciała nie pozwala zapomnieć.
A jednocześnie książka jest o konieczności trudnego powrotu do świata żywych. Żałoba nie zwalnia nas przecież z życia, a ono domaga się porządku. Trzeba więc posprzątać, wynieść, wyprowadzić, posegregować, podzielić, wyrzucić na śmietnik, zabrać ze sobą – w zależności co to jest. Wszak człowiek obrasta światem, a po śmierci ten świat pozostaje, tylko owa pustka po człowieku nagle bierze ten cały dookolny świat w wielki nawias. Coś, co było jeszcze wczoraj konieczne dla czyjegoś życia, dzisiaj staje się zbędnym balastem, rzeczą niepotrzebną. Iwasiów opisuje ten fakt przez prymat opróżnianej lodówki czy dylematów wobec zegarmistrzowskich narzędzi ojca. Pamięć to także pamiątki, pamięć zmaterializowana. Co zostawić, by być wiernym pamięci? Co oddać i komu? Bo jak potem zareagować na spotkanie kogoś w kurtce „po ojcu”? Przecież brzmi to jak bluźnierstwo. To chyba tutaj właśnie najszybciej pojawia się wyrzut o zdradę pamięci po kimś, kogo się kochało. Że niewystarczająco ocaliło się czyjś świat. Ale czy można żyć w świecie umarłego? Czy taki świat ma sens, skoro nie ma już tego, który był jego centrum, motorem, siłą?
Inga Iwasiów uniwersalizuje osobiste doświadczenie, o którym pisze bez zahamowań, nie oszczędzając nawet swej własnej intymności. Każdy, kto przeżywał żałobę, może się w tym doświadczeniu mniej lub bardziej odnaleźć. Autorka pisze: „każdy dzień jest przygotowaniem do nieuchronnego i życiem w stanie przewlekłym. Odejście bliskich jako śmiertelna choroba. Jak ustrzec przed nią własne dzieci?”. Chciałoby się, ale się nie da. Jak nie da się umrzeć za kogoś, tak i nie da się zastępczo przeżywać żałobę. Nie wiem też, czy można się do tego przygotować. Dawne wieki znały ars bene moriendi czy meditatio mortis. Ta książka jest uzupełnieniem tamtych praktyk. Nie uczy umierania. Nie wiem, czy uczy czegokolwiek, czy przed czymś chroni, coś uprzedza. Mówi raczej o tym, uprzytamnia nam, że – chcemy czy nie chcemy – prócz ars moriendi musi być jeszcze ars vivendi – trudna sztuka życia po śmierci kogoś, kto „umarł mi”, nawet jeśli wydaje się to czasami niemożliwe. Że z żałobą jest się trudniej zmierzyć niż ze śmiercią. Tę pierwszą bowiem trzeba będzie przeżyć.