Kiedy tydzień temu oglądałam w CSW video-art Jacka Markiewicza, rodziły się w mojej głowie liczne myśli na temat styku sacrum i profanum oraz przezwyciężenia tej granicy dzięki wcieleniu Chrystusa. W przeciwieństwie do wystawy „In God We Trust” praca Markiewicza dotyka, według mojego jej odczytania, samego serca religii, a może i wiary.
Praca Jacka Markiewicza „Adoracja Chrystusa” prezentowana na wystawie „British British Polish Polish” w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej została w środę (6 listopada) oprotestowana − pod budynkiem CSW zebrali się manifestanci. Jak można przeczytać na stronie Fronda.pl: „Interpelację [w sprawie tej pracy] złożył do ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego poseł Stanisław Pięta. Parlamentarzysta zgłosił także zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa”. Kuria Metropolitalna Warszawska w wydanym przez siebie oświadczeniu, podpisanym przez kard. Kazimierza Nycza, stwierdziła, że „wspiera słuszne działania wszystkich, którzy starają się zapobiec temu i podobnym nadużyciom”. Video-art Markiewicza przedstawia nagiego mężczyznę leżącego obok naturalnych rozmiarów krucyfiksu. Mężczyzna dotyka ręką twarzy Chrystusa i ociera się o Niego, co może mieć konotacje seksualne.
Kiedy tydzień temu oglądałam w CSW video-art Jacka Markiewicza, rodziły się w mojej głowie liczne myśli na temat styku sacrum i profanum oraz przezwyciężenia tej granicy dzięki wcieleniu Chrystusa. W przeciwieństwie do wystawy „In God We Trust” (którą niedawno można było obejrzeć w Zachęcie, a która wykorzystując symbolikę religijną, w istocie nie mówiła nic lub prawie nic o transcendencji − rzeczywistym tematem czyniąc społeczeństwo amerykańskie) praca Markiewicza dotyka, według mojego jej odczytania, samego serca religii, a może i wiary. Wskazuje na radykalną bliskość z Bogiem, jaką przyniósł ze sobą Chrystus − bliskość w wizualnej formie ukazaną przez nagość, symbol intymności, ale też oddania się w pełnym zaufaniu. Mistycy używali przecież do oddania relacji z Bogiem języka zakorzenionego w erotyce. Powszechnie funkcjonuje też mówienie o Chrystusie jako o Oblubieńcu i nie jest to wyrażenie zarezerwowane wyłącznie dla kobiet. Praca Markiewicza wydała mi się więc dotknięciem na drodze sztuki, a więc na drodze niedyskursywnej, tego, co w relacji z Bogiem najistotniejsze, a przez to nienazywalne.
Wypowiedź samego autora pracy wskazuje jednak na to, że jego intencje szły w innym kierunku niż moje odczytanie. W wywiadzie udzielonym Katarzynie Kozyrze i Arturowi Żmijewskiemu Jacek Markiewicz powiedział: „Gdy wszedłem do kościoła w Warszawie i zobaczyłem ludzi modlących się do wyrzeźbionego niby-boga, przeżyłem szok. Do pracy, w której pieszczę Chrystusa motywowała mnie chęć obrazy tego, co nie jest Bogiem. I mimo wszystko jest to praca religijna − o uwielbieniu Boga. Liżąc wielki średniowieczny krucyfiks, dotykając go nagim ciałem, obrażając go, gdy leży pode mną, modlę się do Prawdziwego Boga” (cytuję za stroną Culture.pl). Po takich słowach rodzą się wątpliwości, jaką Markiewicz ma wiedzę na temat sporów ikonoklastycznych, które toczyły się z wielką temperaturą w VIII i IX wieku, a które dotyczyły, jak wiadomo, właśnie kwestii tego, czy wyrzeźbiony lub oddany na obrazie wizerunek Chrystusa nie będzie przejawem bałwochwalstwa; czy nie stanie się, jak to ujął Markiewicz „niby-bogiem”. W wyniku tych sporów, z wielkim trudem (a w historię tę wpisane było przecież także zniszczenie przez ikonoklastów wielkiej liczby ikon) wypracowano w Kościele stanowisko dotyczące kwestii wizerunków. „Kto czci obraz, ten czci osobę, którą obraz przedstawia” − stwierdzał Sobór Nicejski II. Św. Tomasz w „Summa theologiae” pisał: „Obrazom nie oddaje się czci religijnej ze względu na nie same jako na rzeczy, ale dlatego, że prowadzą nas ku Bogu, który stał się człowiekiem. A zatem cześć obrazów jako obrazów nie zatrzymuje się na nich, ale zmierza ku temu, kogo przedstawiają”. Czy Jacek Markiewicz, podejmując w swojej pracy ten temat, może nie znać historii ikonoklazmu? Byłoby to wysoce dziwne, ale… skąd w takim razie ów przeżyty przez niego szok, wspomniany w wywiadzie? Szok i akty obrazoburcze już były − ponad tysiąc lat wcześniej.
Dzieło żyje jednak własnym życiem i nie jest skazane na odczytywanie go tylko zgodnie z intencją autora. Funkcjonuje ono jako samodzielny tekst kultury i prawem odbiorcy jest wyczytać z niego np. to, co z własnej recepcji próbowałam nazwać powyżej. Oprotestowujący pracę artystyczną muszą brać pod uwagę fakt, że dla innych odbiorców może ona nieść treść jak najbardziej pozytywną i potrzebną. Rodzi się zresztą pytanie, czy zasadne jest mówienie o „innych odbiorcach”, co zakładałoby, że manifestujący i oburzeni stanowili w ogóle grupą odbiorczą. Jak pokazuje doświadczenie, wielu (większość?) z protestujących nie zadaje sobie trudu, by z treścią oprotestowywanego dzieła (bądź „dzieła”) się zapoznać. Sprawa protestu przeciw pracy Markiewicza jest zresztą o tyle specyficzna, że „Adoracja” powstała w 1993 r. i przez dzielące nas od tego momentu lata nie pozostawała w ukryciu, przeciwnie − była prezentowana na wystawach.
Podstawowe będzie też pytanie, czy manifestujący chronić chcą Boga (czy Bóg wymaga takiej ochrony? czy od gestów wymierzonych w Jego wizerunek coś zaczyna Mu dolegać?), czy raczej własne uczucia. Pisze o tym wiele ks. Andrzej Draguła w książce „Bluźnierstwo. Między grzechem a przestępstwem”, do której to książki niewątpliwie protestujący powinni sięgnąć, aby swój stosunek do prac artystycznych wesprzeć fachową wiedzą zarówno teologiczną, jak i prawną. Warto tu może przytoczyć fragment jego analiz dotyczący tego, jak na orzecznictwo sądowe wpływa sposób prezentowania danej budzącej kontrowersje pracy − czy oburzeni skazani są na oglądanie jej w przestrzeni publicznej, czy też sami decydują się na kontakt z tym, co ich tak bardzo drażni: „Komentując rozstrzygnięcia sądowe, Jean Boulègue stwierdza, że «prawo do wolności ekspresji może być ograniczone poprzez kryterium publiczności» rozumiane jako możliwość uniknięcia kontaktu z dziełem o charakterze znieważającym bądź brak tej możliwości. Projekcja filmu w sali kinowej w rozumieniu tych orzeczeń jest − jeśli można tak powiedzieć − w niewystarczający sposób publiczna, ponieważ nikt nie jest zobowiązany do chodzenia do kina. Zupełnie inną sytuację mamy w przypadku reklamy zewnętrznej, wywieszonej na przykład w metrze, której oglądania nie możemy uniknąć”.
Niewątpliwie chodzenie do galerii sztuki także nie jest niczyim obowiązkiem, choć zapewne częstsze tam przebywanie pomogłoby w minimalnym choć stopniu zrozumieć język sztuki współczesnej. Jak wiadomo, próba zrozumienia usuwa znaczną ilość konfliktów, a przynajmniej nadaje im sensowny, niehisteryczny wymiar. Z pewnością „Adoracja” Jacka Markiewicza budzić może silny opór, niechęć i odrazę, podobnie zresztą jak liczne jego inne prace (m.in. fotografie artysty podczas masturbacji czy też ekskrementy wystawione w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku). Interesująca, owocna i konstruktywna debata na temat przekraczania granic dokonywanego w sztuce współczesnej wymaga jednak od tych, którzy chcieliby stawiać jej granice, zapoznania się z językiem, jakim ona operuje, znajomości kontekstów, a przede wszystkim spuszczenia z siebie emocji, które zastępują argumenty.