Zima 2024, nr 4

Zamów

Autonomia sztuki, autonomia religii

Kiedy czytałem kolejne komentarze na temat tego, co się dzieje wokół pracy pt. „Adoracja Chrystusa” autorstwa Jacka Markiewicza, przypomniał mi się fragment powieści „Hanemann” Stefana Chwina. Tytułowy bohater wstępuje do kościoła akurat w trakcie adoracji krzyża: „W głębi, przed głównym ołtarzem, tłum powoli podchodził do leżącego krzyża, do którego byłą przybita naga figura Boga. Ustami dotykano poranionych nóg i rąk. Było to tak odpychające, że wyszedł z kościoła. Ale ten obraz w nim pozostał. Patrząc na ludzi z ulicy Grottgera czuł, że łączy ich to pochylenie głowy nad białym jak kość słoniowa ciałem przebitym gwoździami, to dotknięcie wargami krwi namalowanej grubą czerwienią”. Ten krótki fragment stanowi dobrą ilustrację sporu, który na nowo wywołała praca Markiewicza. W dyskursie medialnym będzie to przede wszystkim spór o wolność sztuki, o granice działania artysty. Tak ten problem przedstawia choćby Iwo Zmyślony w swoim komentarzu na łamach „Kultury Liberalnej”.

Oczywiście nie da się tego sporu rozwikłać bez odpowiedzi na bardziej fundamentalne pytania o sens i naturę sztuki, a zwłaszcza jej – coraz bardziej dominującej – funkcji krytycznej. To pytanie ujawnia się także w komentarzu Ewy Kiedio, która swoją interpretację inkryminowanej pracy sytuuje w ogniu sporów ikonoklastycznych nabrzmiałych od pytań o relację sztuki do wiary i odwrotnie. Kościół z tego wielowiekowego sporu, który – jak widać – wcale się nie skończył, wyszedł wypracowawszy taką koncepcję kultu wizerunków, jaka pozwala na ucieczkę od obu skrajności: uwielbienia i czci oddawanej wizerunkom aż do ich bałwochwalstwa – z jednej strony i kompletnej negacji wartości wizerunków – z drugiej. „Nec adorare, nec frangi” (Ani adorować, ani łamać) – pisał Grzegorz Wielki do biskupa ikonoklasty. Tę doktrynę przywołuje Ewa Kiedio. Istotą katolickiej koncepcji kultu wizerunków (obrazów, rzeźb, wszelkich symboli wizualnych) jest relacyjność tegoż kultu: cześć oddania wizerunkowi przenosi się na prototyp. Niestety, w praktyce nie jest to koncepcja prosta, łatwo bowiem popaść w bałwochwalczą materializację świętości bądź – nazwijmy to tak – metaforyzm, który widziałby w wizerunku jedynie znak, symbol, odniesienie.

„Sztuka ze swej istoty jest zawsze metaforą, czyli czymś niedosłownym, co nie jest w stanie wyrządzić nikomu realnej krzywdy. Wie o tym każde dziecko, które bawiło się w teatr i drewnianym patykiem zabiło smoka lub króla” – pisze Iwo Zmyślony. Sztuka jest metaforą dla artysty, ale sztuka, która chce mówić o relacji do Boga dla człowieka wierzącego przestaje być metaforą, a staje się realnością. Wystarczy przywołać tutaj choćby wschodnią teologię obecności, na której opiera się koncepcja ikony w prawosławiu. Dla człowieka wierzącego sztuka sakralna jest sposobem komunikacji z sacrum i komunikacji samego sacrum. Nie jest czymś umownym, symbolicznym, narracyjnym, metaforycznym. Jest realnością. I jest tak bez względu na to, czy to się podoba tzw. oświeconemu odbiorcy czy też nie.

Powróćmy teraz do opisu z powieści Chwina. Dla Hanemana to, co robili ludzie w kościele było odpychające: całowali figurę martwego Chrystusa. Jak pisze David Freedberg w swojej „Potędze wizerunków”, „Chodzi tutaj o respons, który jest reakcją na czyjąś obecność, a nie na przedstawienie”. I to jest sedno sprawy. To, co dla Hanemana było bałwochwalstwem wobec przedstawienie Boga („Przecież tak nie wolno przedstawiać Boga!), dla pochylających się ludzi było adoracją Bożej obecności. Przypomnijmy, iż w Wielki Piątek klęka się w kościołach katolickich przed krzyżem, a czynność tę nazywa się w ten dzień adoracją (która przynależy samemu Bogu), a nie kultem czy czcią.

Przytoczmy teraz słowa Markiewicza, który tak oto wyjaśnia zamysł swojej pracy: „Gdy wszedłem do kościoła w Warszawie i zobaczyłem ludzi modlących się do wyrzeźbionego niby-boga, przeżyłem szok. Do pracy, w której pieszczę Chrystusa motywowała mnie chęć obrazy tego, co nie jest Bogiem. I mimo wszystko jest to praca religijna − o uwielbieniu Boga. Liżąc wielki średniowieczny krucyfiks, dotykając go nagim ciałem, obrażając go, gdy leży pode mną, modlę się do Prawdziwego Boga”. Modlitwie ludzi do Boga, który jest jedynie „niby”, gdyż daje się zamknąć w przedstawieniu, Markiewicz przeciwstawia swoją „adorację” do „Boga Prawdziwego”, bo niedającego się zamknąć w przedstawieniu, Boga totalnie transcendentnego. W tym znaczeniu praca Markiewicza jest radykalnie ikonoklastyczna, choć nie udaje się artyście uciec od ambiwalencji: chce on zanegować siłę wizerunku dokonując na nim gwałtu, a więc – pośrednio – przyznając mu najpierw ową siłę. Inaczej nie trzeba byłoby go tak bardzo symbolicznie frangi (łamać).

Wesprzyj Więź

Iwo Zmyślony pyta: „Czy wolno im [artystom] swobodnie korzystać z szeroko pojętych symboli religijnych, traktując je na równi z innymi znakami kultury wizualnej […]?”. Wolno, choć muszą mieć świadomość, że nie dla wszystkich użytkowników kultury owe symbole religijne są takimi samymi znakami jak inne znaki kultury wizualnej. Dla wielu ludzi one nigdy takie nie będą. Oczywiście, ten zakres będzie się zmieniał w zależności od religijnej wrażliwości, ale trzeba mieć świadomość, że w każdej religii będą znaki, które objawiają, czynią sacrum obecnym, uosabiają itd. Ich wykorzystanie poza religijnym kontekstem będzie zawsze generowało opór. Iwo Zmyślony apeluje o zagwarantowanie autonomii sztuki w odniesieniu do swobodnego korzystania z religijnego imaginarium. No cóż, druga strona ma prawo zgłosić swoje apele o zagwarantowanie autonomii religii w odniesieniu do – jakby nie było – jej (przynajmniej pierwotnie) imaginarium. Wyrażona przecież nie tylko we własnym imieniu reakcja kard. Nycza wyrasta właśnie z takiej świadomości, że dokonano profanacji – czyli niewłaściwego użycia – znaku, który dla wielu jest znakiem świętym i uobecniającym.

W jakimś sensie konflikt jest nieunikniony. Wynika on z bardzo różnej wrażliwości symbolicznej. Z jednej strony będzie przedstawienie i metafora, z drugiej – obecność i realność. Czy jest szansa na dialog i porozumienie? Wraz z Iwo Zmyślonym braliśmy nie tak dawno udział w debacie w ramach „Dziedzińca Dialogu”, którego partnerem było także Centrum Sztuki Współczesnej (!). Debatowaliśmy o sztuce krytycznej i jej dialogicznym potencjale. Wyraziłem wtedy przekonanie, że taki dialog jest możliwy i konieczny. Pod jednym wszak warunkiem, że obie strony, które tak chętnie sytuują się po przeciwległych stronach barykady, zechcą choć trochę uczyć się myślenia i wrażliwości tej drugiej. Nie wiem, która strona jest bardziej oporna i kto kogo bardziej nie chce zrozumieć i czyjej wrażliwości wziąć pod uwagę.

Iwo Zmyślony mówił wówczas – jeśli dobrze pamiętam – o hermetyczności współczesnej sztuki i o syndromie – to już moja nazwa – „sztuki kuratorskiej”, tzn. takiej, którą rozumie jedynie wąski krąg twórców, krytyków, kuratorów sztuki. Nie, nie mam złudzeń, że współczesna sztuka krytyczna trafi pod strzechy. Nie trafi. Ale współczesna sztuka krytyczna nie trafia także do kościelnych środowisk intelektualnych, albo przynajmniej niewiele. Dlaczego jesteśmy tak niewiele sobą zainteresowani? Może w takich sytuacjach jak ta, należałoby zareagować nie tylko na płaszczyźnie prawnej i urzędowej, ale także – a może przede wszystkim – na płaszczyźnie naukowej? Może należałoby wyzwać Markiewicza na intelektualny pojedynek na ubitej ziemi? I – być może – wykazać mu miałkość artystycznego zamysłu. Niestety, jak dotychczas w tym i w podobnych przypadkach dyskutujemy jedynie o tym, czy wolno artyście zrobić to, co zrobił, a nie dyskutujemy, czy to co zrobił jest dobre czy złe. Dobra sztuka się obroni, także ta bluźniercza. Dobrze byłoby czasami skonfrontować naszą reakcję pełną obrazy z intencją autora. To, co przez nas zobaczone w tym dziele skonfrontować z tym, co autor zamierzał pokazać. Stanąć wobec siebie twarzą w twarz i powiedzieć o swoich zamiarach i odczuciach. Moim zdaniem to warunek konieczny, bo przełamać eskalację co i rusz powracającego napięcia między światem religii (Kościoła) a światem sztuki. No chyba że obu stronom zależy wyłącznie na konfrontacji, a nie na dialogu, czego też zupełnie – niestety – wykluczyć się nie da. Ja bym jednak wolał porozmawiać, zanim pójdę do sądu.

Podziel się

Wiadomość