Abp Michalik przeprosił za słowa. Niestety, usłyszeliśmy: „Oczywiście zero tolerancji, ALE…”. Owo „ale” czyni wielką różnicę.
W sprawach pedofilii stale powtarzam słowa Benedykta XVI: „Powinniśmy potraktować to upokorzenie jako wezwanie do prawdy i zachętę do odnowy. Tylko prawda zbawia”.
Polscy biskupi od dłuższego czasu na różne sposoby byli zachęcani do wyciągnięcia wniosków z dramatów, jakie przeżyły inne Kościoły lokalne i podjęcia działań, które pozwoliłyby „przed szkodą” uniknąć upokorzenia. Jednych hierarchów nie trzeba było do tego przekonywać, bo sami to doskonale rozumieli. Inni jednak formułowali swoje „ale”. W związku z tym procedury się przedłużały, wytycznych nie było, gdzieniegdzie nie stosowano się nawet do wskazówek watykańskich. Konsekwencją jest obecna seria upokorzeń.
Abp Józef Michalik przeprosił wczoraj wieczorem za nieporozumienia spowodowane swoją wypowiedzią. Wyraźnie zależy mu (jak się wydaje, szczerze) na tym, aby jego wcześniejsze słowa uznać za niebyłe. To bardzo ważna deklaracja. Nie tylko on bardzo chciałby, żeby ich w ogóle nie było…
Czy zatem sprawę można zamknąć i uznać za zwykły lapsus językowy? Czy sam powinienem odwołać to, co tu wczoraj napisałem pod tytułem „Wstyd”? Niestety, nie do końca. Owszem, rzecznikowi prasowemu Episkopatu udało się doprowadzić do „ugaszenia pożaru”. Nieszczęsne słowa dobitnie sprostowano. Czy można jednak mieć pewność, że znów – zamiast jednej – nie pojawią się gdzieś dwie twarze Kościoła?
Mieliśmy przecież do czynienia z wypowiedzią w niezwykle istotnej sprawie i w momencie dla Kościoła kryzysowym – tuż po kompromitacji jednej z diecezji, a tuż przed ostatecznym przyjęciem dokumentów ustalających oficjalne stanowisko biskupów w kwestii przeciwdziałania i zapobiegania pedofilii. Głos zabierał w tej sytuacji sam przewodniczący Konferencji Episkopatu, który – jak można się domyślać – musiał swoim autorytetem wspierać działania wewnątrz KEP zmierzające do jasnego zadeklarowania polityki „Zero tolerancji dla pedofilii”.
Można więc było spodziewać się, że abp Michalik powie właśnie: „Zero tolerancji!”. Mówiąc to dziennikarzom, powiedziałby to przez nich Polakom, wierzącym i niewierzącym, czekającym na potwierdzenie moralnej jednoznaczności w reakcjach biskupów na kwestie pedofilii, stęsknionym za Kościołem wiarygodnym, który, wymagając wiele od innych, najwięcej będzie wymagał od samego siebie. Niestety, usłyszeliśmy: „Oczywiście zero tolerancji, ALE…”. Owo „ale” czyni wielką różnicę. Pierwotnie stało się nawet ważniejsze od „zero”. Później udało się przywrócić proporcje, przynajmniej na poziomie słownych deklaracji.
Jak mówi kard. Dziwisz, prawdopodobnie abp Michalik całą noc nie spał po tej wpadce. Być może przyspieszony kurs wiedzy na temat pedofilii, jaki musiał wczoraj przejść szef polskiego Episkopatu, zaowocuje wreszcie trwałą przemianą myślenia – odrzuceniem wszelkich „ale” i jednoznacznym zrozumieniem, kto jest w takich przypadkach ofiarą, a kto winowajcą. To ostatnie jest najważniejsze, gdyż to pokrzywdzeni – również osoby pochodzące z archidiecezji przemyskiej – poczuli się wczoraj (jak słyszę od nich samych) ponownie oskarżeni i odarci z godności poprzez słowa biskupa, że to oni swoim zagubieniem mogli „wciągnąć” duchownych w sidła niemoralnych zachowań.
Deklarowana ponownie przez biskupów zasada „Zero tolerancji” powinna się obecnie wyrazić nie tylko w przyjęciu dokumentów (co wreszcie Episkopat uczynił), lecz także w działaniach, jakich polscy biskupi do tej pory unikali, choć podejmował je i papież Benedykt XVI, i lokalni hierarchowie w innych krajach. Chodzi mi zwłaszcza o osobiste spotkanie z osobami pokrzywdzonymi – takie bez kamer, ale za to z możliwością wysłuchania bólu ofiar, osobistej głębokiej rozmowy oraz przeproszenia twarzą w twarz.
Drugą taką decyzją powinno być powołanie wyspecjalizowanej kościelnej instytucji, np. telefonu zaufania dla ofiar. Można bowiem spodziewać się, że – tak jak w innych krajach – po obecnym przesileniu u wielu pokrzywdzonych odżyją złe wspomnienia, także sprzed lat, i będą oni chcieli komuś zaufanemu o nich powiedzieć i prosić o pomoc. Powinna istnieć kościelna instytucja, do której mogliby się zwrócić. Musiałaby ona szybko zapracować na zaufanie ofiar. Nie jest to niemożliwe.
Skoro nie przed szkodą, to może mądry Polak po szkodzie? Pan Bóg potrafi pisać prosto po liniach krzywych. Może i z tej gorzkiej lekcji wyniknie jakieś dobro?