Początek roku szkolnego owocuje wieloma publikacjami narzekającymi na poziom edukacji, także szkolnych lekcji religii. Zazwyczaj autorzy piszą o tym, co zawsze i to co zawsze. W tym roku jednak biskupi katoliccy dostarczyli nam prawdziwego newsa, wyraźnie niedostrzeżonego przez media.
Najpierw bp Marek Mendyk jako przewodniczący Komisji Wychowania Katolickiego KEP wydał komunikat w sprawie przygotowania do sakramentów, podkreślający, że „uczestnictwo w zajęciach z etyki nie spełnia w żadnym zakresie wymogu przygotowania do sakramentów” i dlatego „nie może być respektowane przy podejmowaniu decyzji o wyrażeniu zgody co do ich przyjęcia”.
To znak, że mamy do czynienia z nowym zjawiskiem – i to na tyle istotnym, że biskupi muszą wydawać specjalny komunikat. Pojawiają się coraz liczniejsi rodzice, którzy (z jakichś powodów) nie chcą posyłać swoich dzieci na lekcje religii, ale chcą (z jakichś innych powodów), aby przyjęły one pierwszą Komunię świętą. Te pierwsze powody można zapewne uznać za przejaw dystansu wobec Kościoła, te drugie – za przejaw pragnienia bycia katolikiem mimo wszystko. Na ile jest to pragnienie duchowe, a na ile tylko kulturowe – rzecz jasna, niewiele można powiedzieć. Częściej podobny problem pojawia się zapewne w przypadku sakramentu bierzmowania.
Kilka dni później kard. Kazimierz Nycz rozwinął ten temat podczas spotkania z duchowieństwem archidiecezji warszawskiej. Podał przykładowo proporcje ze stolicy: „W wielu szkołach, zwłaszcza w miastach, m.in. w Warszawie, dyrektorzy wprowadzili lekcje etyki już od I klasy szkoły podstawowej, bo np. na 25 dzieci w klasie 7 z nich rodzice zapisali na lekcje etyki”. Wyjaśnił też, jak rozumie postawę tych rodziców: „Przyszło pokolenie ludzi 30-35-letnich, już uformowane w nowym czasie, które uważa, że religia ich dziecku nie jest potrzebna i posyła je na neutralną etykę. Ale możliwe, że pod wpływem nacisków dziadków i krewnych, którzy będą dziwić się: «Jak to, dziecko nie pójdzie do I Komunii świętej?», ulegną i będą potem sami próbowali wywrzeć nacisk na proboszcza, żeby dopuścił ich dziecko do I Komunii”.
Sprawa wygląda naprawdę interesująco. Ci rodzice przecież zazwyczaj sami chodzili już na lekcje religii w szkole. Jeśli ktoś ma dziś te 30-35 lat, to znaczy, że rok 1990 zastał go jeszcze w podstawówce, miał więc możność w trakcie swojej edukacji osobiście doświadczyć dobrodziejstw szkolnej katechezy. I oto obecnie, gdy dzieci tego pokolenia dorastają do wieku szkolnego, pewna znacząca część rodziców uznaje lekcje etyki za lepsze rozwiązanie od lekcji religii…
Skoro tak się sprawy mają, to reakcją Kościoła w Polsce na to nowe zjawisko powinno być nie tyle (albo nie tylko) wydawanie komunikatów natury porządkowej, ile poważny rachunek sumienia dotyczący konkretnych, mierzalnych owoców takiego a nie innego zorganizowania edukacji religijnej. Trzeba jasno odpowiedzieć sobie na pytanie, czy owocem szkolnych lekcji religii jest zmniejszanie się liczby uczestników tych lekcji w następnym pokoleniu?
Stawiam roboczą hipotezę, że rezultatem tego rachunku sumienia – gdyby go szczerze dokonano, w co, niestety, wątpię – byłoby „postanowienie poprawy” w formie rozwiązania proponowanego od kilku lat przez biskupa opolskiego Andrzeja Czaję: jedna godzina w szkole, druga godzina w parafii. Ta pierwsza poświęcona byłaby na przekazywanie wiedzy, ta druga na wprowadzanie w misterium spotkania z Chrystusem i w życie wspólnoty wierzących. Już dwa lata temu bp Andrzej Czaja bezskutecznie przekonywał do tej wizji członków Konferencji Episkopatu Polski. Mówił wówczas, że „katechezę szkolną winna wspierać równoległa katecheza prowadzona w parafii. Tam z kolei winna ona objąć nie tylko dzieci, ale też ich rodziców. […] Kościół winien być Kościołem wychodzącym do ludzi z ofertą ewangelizacyjną, a nie być tylko miejscem, gdzie się oczekuje, aż sami przyjdą” (przypomnę, nie było jeszcze wtedy papieża Franciszka stale przypominającego Kościołowi, że ma „wychodzić z siebie”). Pora na ciąg dalszy tej dyskusji.