Czytam przemówienie papieża Franciszka wygłoszone w Rio de Janeiro do biskupów Brazylii. Papież mówi nie tylko o brazylijskiej czy południowoamerykańskiej sytuacji Kościoła. Jest też tam długi passus o Kościele w ogóle, a zwłaszcza o przyczynach odejść z Kościoła i o tym, jak Kościół powinien w tej sytuacji zareagować. Kto wie, czy to nie jest – jak dotąd – najważniejsze przemówienie papieża, takie, które wyznacza kierunek?
Papież mówi o „trudnej tajemnicy ludzi opuszczających Kościół. Osób, które dały się omamić innymi propozycjami i twierdzą, że Kościół – ich Jerozolima – nie może im już dać nic znaczącego i ważnego. A więc idą drogą samotnie, ze swoim rozczarowaniem”. Szerokim kontekstem takiego stanu rzeczy są postępujące zmiany, które dotknęły cały świat: „Bezlitosna globalizacja i intensywna urbanizacja, często gwałtowne, wiele obiecywały. Wiele osób zafascynowały ich możliwości”. Zmiany te nie dokonały się jednak bez negatywnych konsekwencji: „wpływają one na ich wizję człowieka i świata, powodując większą dezorientację i pustkę, której nie potrafią wytłumaczyć. Skutkami tymi są między innymi: zamieszanie co do sensu życia, dezintegracja osoby, utrata poczucia przynależności do jakiegoś «gniazda», brak głębokich więzi i miejsca”.
W opinii papieża Kościół niejednokrotnie nie potrafił dać odpowiedzi na pytania rodzące się w tej sytuacji i oraz okazać konkretnej pomocy: „A ponieważ nie ma nikogo, kto by im towarzyszył i własnym życiem ukazywał prawdziwą drogę, wielu szukało skrótów, bo zbyt wzniosła wydaje się im «miara» Wielkiego Kościoła”. To stwierdzenie papieża nie jest w gruncie rzeczy oskarżeniem wobec tych, co odchodzą, co raczej zarzutem skierowanym wobec Kościoła, który wciąż w niewystarczający sposób potrafi ukazać Ewangelię jako propozycję „życiową”. „Wzniosłość” Kościoła bywa przeszkodą w nawiązaniu kontaktu ze światem: „Są również osoby, które uznają ideał człowieka i życia, proponowany przez Kościół, ale nie mają odwagi go przyjąć. Myślą, że ten ideał jest dla nich zbyt wielki, przekracza ich możliwości; cel, do którego należy dążyć, jest nieosiągalny”. Ci, którzy nie stawiają sobie wysokich celów, zadowalają się małymi, a dobra, które wydają się im nieosiągalne, zostają zastąpione czymś na kształt substytutu, Ersatzu: „nie mogą żyć, nie mając czegoś, choćby przynajmniej karykatury tego, co wydaje się zbyt wzniosłe i dalekie. Z rozczarowaniem w sercu wyruszają na poszukiwanie czegoś, co po raz kolejny ich zawiedzie, lub decydują się na przylgnięcie częściowe, które ostatecznie nie może dać pełni ich życia”. Wszyscy dobrze wiemy, że dopóki nie pozna się smaku prawdziwego miodu, można czuć się zaspokojonym konsumując sztuczny miód. Tak może być także z propozycjami na życie.
I tutaj pojawia się „współwina” Kościoła za taki stan rzeczy. Franciszek dość ostrożnie stawia diagnozę co do odpowiedzialności wspólnoty eklezjalnej, multiplikując wyrażenie „być może”: „Być może Kościół wydał się zbyt słaby, zbyt daleki od ich potrzeb, może zbyt ubogi, by odpowiedzieć na ich niepokoje, może zbyt zimny w stosunku do nich, może zbyt skoncentrowany na samym sobie, może jako więzień swojego zbyt surowego języka, może świat, jak się zdaje, uczynił Kościół reliktem przeszłości, niezdolnym do odpowiadania na nowe pytania. Być może Kościół miał odpowiedzi na czas dzieciństwa człowieka, ale nie na okres jego dorosłości”. To ostatnie zdanie wydaje się szczególnie ważne. W wywiadach udzielanych jeszcze gdy był arcybiskupem Buenos Aires, papież niejednokrotnie podejmował problem współczesnych wyzwań etycznych, na które Kościół nie potrafi odpowiedzieć w sposób przekonujący, także z powodu hermetycznego języka.
Ci wszyscy ludzie opuścili Kościół, ale Kościół – uważa papież – nie może ich opuścić: „Potrzebny jest Kościół, który nie lękałby się wejść w ich noc. Potrzeba Kościoła zdolnego ich spotkać na ich drodze. Potrzeba Kościoła, który potrafi włączyć się w ich rozmowę. Potrzeba Kościoła, który potrafi prowadzić dialog z tymi […], którzy […], błąkają się bez celu, sami ze swoim zawodem, rozczarowaniem chrześcijaństwem, uważanym już za ziemię jałową, bezowocną, niezdolną do dania sensu. […] potrzebny jest Kościół, który byłby w stanie towarzyszyć, wyjść poza zwyczajne słuchanie; Kościół, który towarzyszy w drodze, idąc razem z ludźmi; Kościół zdolny dostrzec «noc», jaka kryje się w ucieczce tak wielu braci i sióstr”.
I tutaj pada bardzo ważne zdanie z ust papieża. Trzeba sobie zdać sprawę z tego, „że powody, dla których ludzie się oddalają, zawierają już w sobie motywy możliwego powrotu, ale trzeba umieć całość odważnie odczytać”. Kościół nie ma ludziom do zaproponowania nic prócz tego, od czego ci właśnie ludzie odeszli. Nie potrzeba poszukiwać czegoś innego niż Kościół już posiada: „W Jerozolimie są nasze źródła: Pismo Święte, katecheza, sakramenty, wspólnota, przyjaźń Pana, Maryja i apostołowie…”. Teraz należy „jedynie” ukazać ich piękną i wzniosłość. „Czy potrafimy nadal przedstawiać te źródła tak, aby budzić zachwyt ich pięknem?” – pyta papież.
„Nie ma innej Ewangelii” – pisał już św. Paweł (zob. Gal 1,7). To nie w niej jest problem. Coraz częściej myślę także, że problem nie jest również w języku, którym się ją głosi. Zresztą, poszukiwania formalne nie pozostają bez wpływu na treść Ewangelii. Przyczyna nieskuteczności ewangelizacji (kazań, katechez itd.) leży gdzieś zupełnie indziej: w złej relacji do Ewangelii i do tych, którym mamy ją głosić. Papież mówi o rozczarowanych Kościołem, który nie potrafi sprostać ich oczekiwaniom. To z nimi trzeba odważnie „wejść w ich noc”. I iść tak długo dopóki nie podejmą powrotnego marszu do Jerozolimy. I nie wolno tego robić będąc motywowanym litościwym miłosierdziem nad zabłąkanym. Ewangelizacja to nie filantropia podszyta poczuciem moralnej wyższości. „[…] odzyskajmy spokój, abyśmy umieli dostosować krok do możliwości pielgrzymów, do ich tempa marszu; umiejętność bycia zawsze blisko, aby im umożliwić otwarcie furtki w rozczarowaniu, jakie jest w ich sercach, abyśmy mogli do nich dotrzeć” – wzywa papież. Nie można ewangelizować, nie dzieląc losu ludzi.
Na koniec papież pyta: „czy jesteśmy jeszcze Kościołem potrafiącym rozgrzać serce?”. I to jest chyba najważniejsze pytanie. Rozgrzać bowiem może tylko ten, kto sam jest gorący. Od „gorączki ewangelizacji” ważniejsza jest „gorączka Ewangelii”. Od Kościoła, który żyje taką „ewangeliczną gorączką” nie odchodzi się będąc rozczarowanym.