„W pewnych sprawach się nie wypowiadam, bo wiem o nich za mało. O tej się nie wypowiem, bo wiem za dużo” – tak odpowiedziałem dziennikarzowi „Newsweeka”, gdy prosił mnie o wypowiedź do przygotowywanego artykułu o kolejnych upomnieniach i karach nakładanych na ks. Wojciecha Lemańskiego (dodatkowo powiedziałem, że wiarygodność „Newsweeka” w ciągu ostatnich kilkunastu tygodni spadła w moich oczach dramatycznie). Ale to oczywiście nie znaczy, że nie mam w tej kwestii nic do powiedzenia.
Wiem o tej sprawie „za dużo”, bo to konflikt pomiędzy moim przyjacielem a moim biskupem. Za dużo było tu mojego osobistego zaangażowania, by udawać, że jestem bezstronnym obserwatorem. Przyjaźń nie polega jednak na wzajemnym potakiwaniu. Znam dobrze i zalety, i wady ks. Wojtka. Naspieraliśmy się sporo przez te długie lata – także o jego niektóre wystąpienia publiczne. Nie zawsze były one, moim zdaniem, roztropne, fortunne, odpowiednio uargumentowane czy trafnie sformułowane (choć zawsze w słusznej intencji). Świadom jestem trudnych cech jego charakteru. Wyobrażam sobie, że gdybym musiał być jego przełożonym, nie byłoby to proste zadanie.
Rozumiem więc, że z niepokornym księdzem nie jest biskupowi łatwo. Ale czy to powód do prowadzenia kilkuletniej serii działań, które można nazwać kościelnym mobbingiem? Konflikt jest dziś bardzo ostry. Sprawy zaszły tak daleko, że o kompromis trudniej chyba nawet niż w kwestii prawnej regulacji in vitro. Przebieg wydarzeń bardzo rzetelnie opisała Zuzanna Radzik w bieżącym numerze „Tygodnika Powszechnego”. Wszystkich zachęcam do uważnej lektury tego rzeczowego artykułu, a nie sensacyjnych opisów w internecie czy gazetach codziennych. Zuzanna bardzo trafnie pisze: „Historia jego perypetii z przełożonymi brzmi trochę jak opowieść o tworzeniu radykała: kuria upomina, on ma coraz mniej do stracenia, mówi coraz więcej i coraz bardziej stanowczo”.
Długo można by pisać o winach obu stron. Dla diagnozy problemu kluczowe wydaje się jednak, zadawane przez wielu, pytanie: skąd się to wzięło? Kto pierwszy zaczął rozkręcać tę niedającą się obecnie zatrzymać spiralę? Dla mnie nie ulega wątpliwości, że pierwotnym źródłem zła jest tu podejrzliwość, a później niechęć, jaką ks. Lemański był od pewnego czasu otaczany w kręgach duchowieństwa warszawsko-praskiego. Następnie te postawy przeniosły się na poziom przełożonych. Znam niezrozumienie, niesprawiedliwości i krzywdy, jakich proboszcz z Jasienicy zaznawał wtedy, gdy nie był jeszcze znanym blogerem i ulubieńcem świeckich mediów. Znam kolejne poziomy upokorzeń, które mu fundowano – i myślę, że tu jest początek owej spirali. Gorliwy duszpasterz mozolnie odczytujący specyfikę swojego powołania zamiast wsparcia przez lata otrzymywał z kurii kolejne ciosy. Nie pozostawał dłużny, bo jest szczególnie wrażliwy na punkcie swojego dobrego imienia – i tak bardzo szybko powstał węzeł nie do rozsupłania. Tu leży źródło dzisiejszego wrażenia, o którym piszą ludzie znający Lemańskiego tylko z działalności publicznej, że jest człowiekiem pozbawionym pokory i pieniaczem.
Z moim przyjacielem mogłem o tym konflikcie rozmawiać wielokrotnie, także o tym, co uważam za jego błędy. Z moim biskupem – ani razu. Przed kilku laty, gdy napięcia zaczynały narastać, wysłałem długi list do abp. Henryka Hosera. Przywoływałem godne naśladowania cechy duszpasterskiej aktywności ks. Lemańskiego (dziś zmieniłbym tylko jedną kwestię) oraz sytuacje, w których, moim zdaniem, ratował on honor całego polskiego duchowieństwa katolickiego (np. pogrzeb Ireny Sendlerowej). Proponowałem też, aby proboszcz z Jasienicy został mianowany diecezjalnym referentem ds. dialogu chrześcijańsko-żydowskiego (takiej osoby w diecezji warszawsko-praskiej nie mamy, a historia tych ziem i tożsamość współczesnego Kościoła wymagałyby jej powołania). Niestety, list pozostał bez odpowiedzi. Nominacji też oczywiście nie było. A przecież wiadomo, że gdyby Wojtek miał taką oficjalną funkcję, spożytkowałby swoją wyobraźnię i energię znakomicie, miarkowałby się zaś w innych wypowiedziach publicznych.
Kilka miesięcy temu abp Hoser powiedział mi, że chciałby ze mną dłużej porozmawiać (miałem nadzieję, że w tej właśnie sprawie). Do spotkania jednak nie doszło. Dzwoniłem wielokrotnie, ale bezskutecznie… Nie byłem w stanie przebić się przez kurialny mur otaczający pasterza diecezji. Tu zresztą, jak sądzę, jest pies pogrzebany. Po przyjściu do diecezji warszawsko-praskiej abp Hoser nie dokonał żadnych istotnych zmian w swojej kurii. Kanclerzem nadal jest, mianowany jeszcze przez abp. Głódzia, ks. Wojciech Lipka. Zasłynął on ostatnio na całą Polskę swą odpowiedzią na pytanie o liczbę przypadków pedofilii duchownych zadane przez dziennikarzy radia Tok fm: „Nie jesteście Stolicą Apostolską. TO NIE WASZA SPRAWA” (wersaliki w oryginale). Arogancki i butny charakter tej odpowiedzi urzędowego przedstawiciela diecezji naraża na poważny szwank autorytet Kościoła. Być może ks. Lipka jest przepracowany (będąc kanclerzem kurii, osobiście prowadzi stronę internetową diecezji, jest też jej faktycznym rzecznikiem, a ponadto stale towarzyszy biskupowi w publicznych wystąpieniach) i warto by rozważyć zmniejszenie zakresu jego obowiązków? Zresztą ciekawe, że w kwestiach związanych z ks. Lemańskim dr Lipka (wykładowca prawa kanonicznego w seminarium duchownym) wykazał się słabszą znajomością kościelnych przepisów niż proboszcz z Jasienicy. Dekret o przeniesieniu Lemańskiego z 2010 r. okazał się prawnym bublem (nie przestrzegano procedur opisanych w Kodeksie Prawa Kanoniczego) i trzeba było go uchylić.
Wtedy właśnie zaczęła się seria odwołań kierowanych przez proboszcza do Stolicy Apostolskiej. Ale czy korzystanie przez duchownego z uprawnień, jakie nadaje mu prawo kościelne, trzeba uznawać za wyraz dramatycznego nieposłuszeństwa? Czy posłuszeństwo księdza diecezjalnego niczym ma się nie różnić od posłuszeństwa zakonnika? I czy naprawdę to właśnie posłuszeństwo ma być najważniejsze w Kościele?
W Kodeksie Prawa Kanonicznego warto zwrócić uwagę na jego ostatnie zdanie (art. 1752), które nakazuje „mieć przed oczyma zbawienie dusz, które zawsze winno być w Kościele najwyższym prawem”. Czy działania podejmowane w kurii warszawsko-praskiej wobec ks. Lemańskiego na pewno mają na celu przede wszystkim zbawienie dusz – czyli ludzi, których Kościół ma prowadzić do Boga? Czy w epoce papieża wzywającego do wychodzenia „na peryferie” Kościół warszawsko-praski może sobie pozwolić na uciszanie i spychanie na margines jednego z niewielu duchownych tej diecezji, którzy mają wyraźne powołanie do chodzenia po peryferiach?
Każdy niepokorny musi pogodzić się z tym, że będą mu ciosać kołki na głowie. Spotkanie z krytyką i odrzuceniem jest nieuchronnie wpisane w samą „definicję” niepokornego. Każdy przełożony – zwłaszcza w Kościele – musi natomiast znajdować sposób na odpowiednie zagospodarowanie podległych mu niepokornych. Nakazywanie milczenia takim działaniem nie jest. Uciszani czują się bowiem wtedy również ci wierni, którzy akurat tego niepokornego uznają za swojego duszpasterza i autorytet. Owszem, inni wierni są publicystyczną działalnością ks. Lemańskiego zgorszeni, ale czy są wystarczające powody, aby biskup („sługa jedności”) aż tak zdecydowanie stawał po ich stronie?
Doktrynalnych zarzutów wobec Lemańskiego przecież nie da się sformułować. Pod względem moralnym prowadzi się wzorowo. Nie zamierza opuszczać kapłaństwa ani diecezji warszawsko-praskiej. Z jego opiniami nie trzeba się zgadzać. Można, niekiedy trzeba, z nim dyskutować. Daje się czasem wykorzystywać liberalnym mediom. Bywa przewrażliwiony i uparty, ale czy to powód, by go uciszać? A może należałoby „zresetować system”: wrócić do punktu zero i po prostu porozmawiać jak człowiek z człowiekiem?