Dyskusja na temat związków jednopłciowych pokazała po raz kolejny, jak trudne jest funkcjonowanie ludzi wierzących w społeczeństwie liberalnym, tzn. takim, w którym państwo musi godzić różne systemy etyczne i oczekiwania grup odwołujących się do innych norm w jednym systemie prawnym. Struktury mniej lub bardziej teokratyczne opierają system prawa świeckiego na wskazaniach wypływających z zasad religijno-etycznych. Państwo, które przestaje odwoływać się do tych norm, musi znaleźć sobie jakieś inne punkty oparcia. Będzie bowiem wtedy wnioskować już nie z prawa Bożego, lecz ewentualnie z prawa naturalnego. Gorzej, że dzisiaj kategoria prawa naturalnego bywa coraz bardziej dyskutowana i co do tego, czym jest prawo naturalne, panuje coraz mniejsza zgoda. Punkty odniesienia dla stanowionego prawa będą więc coraz częściej jak ruchome piaski, ponieważ – bardziej niż kiedykolwiek – uzależnione to będzie od tego, kto sprawuje władzę. Przy radykalnych zmianach prawa, które dotyczą także kwestii etycznych i światopoglądowych – za każdym razem ta druga strona będzie się czuła pokrzywdzona.
Czym kierować ma się państwo? Odpowiedź mówiąca, że dobrem obywateli niczego tak naprawdę nie rozwiązuje, bo otwiera dyskusję na temat tego, co jest dobrem obywateli i kto ma o tym decydować. Demokracja opiera się na założeniu, że pars maior (część większa) to jednocześnie pars sanior (część zdrowa). Moralność jednak wymyka się mechanizmom demokracji, a dobro i zło nie podlega dyskusjom referendalnym. Może się jednak zdarzyć, że w parlamencie większość stanowić będą ci, którzy reprezentują faktyczną mniejszość, co jest jednym z paradoksów demokracji.
Większość zarzutów, które stawia się Kościołowi upominającemu się o stosowanie pewnych norm etycznych w stanowionym prawie dotyczy religijnej ekspansji na system prawa świeckiego. Zarzuca się Kościołowi, że naciska na władze, aby ustanawiać prawo zgodne z jednym systemem etycznym, a właściwie – w odbiorze krytyków – zgodnie z określoną religią. Ci którzy tej religii i tych norm nie wyznają stawiają pytanie o to, dlaczego ktoś chce ich zmuszać do podporządkowania się normom, których oni nie uznają. Kościół odpowiada: to nawet nie chodzi o to, że to są normy Boże, ale to normy ludzkie, zdroworozsądkowe, naturalne, takie, które chronią godność ludzką – normy obiektywne. Dlatego Kościół stara się wpływać na stanowiących prawo, by ogłaszano takie ustawy, które gwarantują ochronę ludzkiej godności i ludzkiego życia. Są jednak ludzie, którzy chcą żyć inaczej, według innych norm, systemów, kryteriów. W dobie ponowoczesności jest ich coraz więcej. Co z nimi?
Nie wiadomo, jaka będzie przyszłość. Być może jesteśmy dopiero na początku świata, w którym obok siebie funkcjonować będą bardzo różne style życia. Jedno jest pewne, państwo nie może ustanawiać różnych praw dla zwolenników różnych „stylów życia”. Musi ustanawiać jedno prawo dla wszystkich. Tylko jakie: uśrednione, które będzie kompromisem czy też jednak powinno się opowiedzieć za którymś modelem etyczno-prawnym? Jakiegokolwiek by nie dokonać wyboru, zawsze pozostanie w społeczeństwie jakaś grupa nieusatysfakcjonowanych. Albo jedni będą mówić, że prawo ogranicza ich wolności albo drudzy, że prawo dopuszcza to, co niemoralne. Niestety, coraz częściej prawo niewiele ma wspólnego z moralnością. I jest to w pewnym sensie uzasadnione. Prawo jest takim konstruktem, który ma zapewnić jak największą stabilność społeczną, dlatego ma w sobie wbudowaną pewną interesowność: musi dogodzić maksymalnie wielu. Granicą nieprzekraczalną dla człowieka wierzącego jest prawo, które zmuszałoby go do podejmowania działań wbrew sumieniu. Najczęściej tak jednak jeszcze nie jest. Prawo raczej zezwala na postawy oceniane przez wierzącą część społeczeństwa za niemoralne niż je nakazuje. Prawo – jeśli nawet na to zezwala – to przecież nie zmusza nikogo ani do aborcji, ani do eutanazji, ani do zawierania związków jednopłciowych. Trzeba jednakże przyznać, że prawo wpływa na postawy moralne, istnieje bowiem u wielu ludzi przekonanie, że dobre jest to, co prawnie dozwolone.
Jak żyć w świecie, gdzie prawo i rzeczywistość coraz bardziej rozjeżdżają się z prezentowaną i wyznawaną wizją moralności? Tu pojawia się słowo tolerancja – czyli bolesne znoszenie. Tak, właśnie na tym ona polega – na znoszeniu czegoś, z czym się nie mogę zgodzić z punktu widzenia mojej moralności. Tolerancja nie unieważnia jednak mojego prawa do ocen moralnych cudzego postępowania według moich kryteriów moralnych. Mam prawo nazwać grzechem to, co w moich kategoriach grzechem jest. Ale jeśli to, co w moim przekonaniu jest grzeszne, jest dozwolone, bo prawo na to zezwala – prawo, które zostało legalnie uchwalone – to dopóki tego prawa ktoś nie zmieni, muszę to boleśnie znosić. Nawet wtedy, jeśli – jak sądzę – ktoś sobie wyrządza tym krzywdę.
A wszystko sprowadza się do dylematu: na ile można innym pozwolić żyć inaczej niż ja żyje? Takie pytanie ma oczywiście sens jedynie w świecie, w którym mają jeszcze wartość kategorie etyczne, a nie jedynie estetyczne, gdzie świat ocenia się jeszcze w kategoriach dobro – zło, a nie jedynie w kategoriach estetycznej różnorodności. Bo skoro ja żyję dobrze (a moje kategorie – jak wierzę – są obiektywne), a on żyje inaczej – to znaczy, że on żyje źle. Czy można pozwolić komuś żyć źle? Uznać jego prawo do błędu wraz ze wszystkimi tego konsekwencjami – doczesnymi i wiecznymi? A co z człowiekiem, który o żadne wieczne konsekwencje nie dba, bo nie wierzy? Ratować go wbrew jego woli? Czym i jak? Czy także mieczem? Pytań jest mniej niż więcej. Zwłaszcza wtedy, gdy zderzają się dwa światy, dwie koncepcje rzeczywistości: etyczna i estetyczna, gdy napięcie dobro – zło trzeba skonfrontować z wizją różnorodności albo przynajmniej z innym rozumieniem tego, co dobre i właściwe. Czy rzeczywiście zasada mówiąca „żyj i pozwól żyć innym” tak jak chcą jest rzeczywiście najlepszym wyjściem z sytuacji? A jeśli nie jest, to jakie są inne wyjścia?