Wyobraź sobie, Czytelniku, katolicki kościół, pozbawiony ozdób. Nadmiaru malowideł. Styropianowych dekoracji.
Bo każdy taki ruch to jest decyzja, w wyniku której wydarzenia potoczą się w pewien określony sposób. W mieście, choćbyśmy starali się żyć najroztropniej, jesteśmy pogrążeni w jakimś zbiorowym tańcu świętego Wita. Naruszamy stan zastany – bez namysłu, bo też nie jest to żaden zastany stan, lecz proces, nie! raczej tysiące procesów bez wyraźnych, sobie przypisanych początków i bez uchwytnych końców. Większość wątków do niczego nie prowadzi, a jeśli nawet, to dzieje się to już bez naszej obecności, bo wychodzimy z nich, jak w nie weszliśmy, zaprzątnięci czymś innym, myślący o kolejnym punkcie do wykonania, o kolejnej mecie do osiągnięcia, a po drodze oko cieszą (lub przerażają) jakieś formy, jakieś komunikaty, sortowane szybko przez wytrenowany do tego umysł na kategorie: przydatne, nieprzydatne, przy czym te drugie zapadają natychmiast w otchłań tego, co się w gruncie rzeczy nie zdarzyło, czego w gruncie rzeczy nie byliśmy świadkami, skoro nie pozostawiło ani śladu w naszej pamięci. Czy te poszczególne mini-decyzje są aby słuszne, nie sposób właściwie skontrolować.
To jest fragment artykułu. Pełny tekst – w kwartalniku WIĘŹ nr 1/2013 (cały magazyn dostępny także jako e-book).