Matury się skończyły. Komisja ogłosiła wyniki. Uczelnie wyższe czekają na kandydatów. Na kandydatów czekają także rektorzy seminariów duchownych: diecezjalnych i zakonnych. Ilu ich będzie – nie wiadomo. Prawdopodobnie jednak mniej niż przed laty. Oblicza się, że spadek ilości kandydatów do kapłaństwa w stosunku do boomu lat 90-tych to około 40%. To dużo. Nie wiadomo też, czy ta tendencja będzie się utrzymywać, czy też raczej utrzyma się stały poziom liczby przychodzących kandydatów.
Wyjaśnień tego stanu rzeczy jest na pewno wiele: mniej rodzin wierzących, spadek dzietności polskich rodzin, mało sprzyjająca atmosfera, duży procent niezdanych egzaminów dojrzałości (w bieżącym roku to 20% zdających). Inną kwestią jest problem matecznika, z którego wyrastają powołania. Ono musi się gdzieś zrodzić, potrzebne są warunki, które sprzyjałyby odkryciu w sobie Bożego powołania i jego pielęgnacji. Kiedyś taką naturalną rolę matecznika ogrywała rodzina. Ci, którzy pracują w seminarium wiedzą, że dzisiaj duża część kandydatów pochodzi z rodzin niepełnych, rozbitych, a nawet dotkniętych patologią. W końcu przyszli kapłani są „z ludu brani”, a nie rodzą się na kamieniu. Coraz częściej rolę takiego matecznika odgrywają różnego rodzaju ruchy, stowarzyszenia, wspólnoty, czego dobrym przykładem jest choćby Droga Neokatechumenalna. Widać to także na przykład we Francji, gdzie powołanymi cieszą się wspólnoty, a diecezje cierpią na brak kandydatów. Być może kończy się już powoli czas powołań „spod chóru”.
Powołań jest mniej, to nie ulega wątpliwości. Pozostaje pytanie, czy rzeczywiście jest ich za mało. Odpowiedź na to pytanie zależy oczywiście od punktu odniesienia. Wszystko zależy od tego, co przyszły ksiądz ma robić i do czego – że tak powiem – służyć. Oczywiście, powołań nigdy za dużo. Dla wszystkich starczy miejsca i pracy. Tylko: jakiej pracy?
W holenderskim filmie dokumentalnym pt. „Grote gnade” (polski tytuł „Ostatni wierni”) pokazany jest proces zamykania kolejnych kościołów i łączenia parafii w Holandii: coraz mniej wiernych, coraz mniej księży, coraz mniej pieniędzy. Koło się zamyka. Nie znaczy to jednak, by brakowało Eucharystii. Wciąż są księża, którzy ją sprawują. I wciąż są miejsca, gdzie jest sprawowana. Problem polega jednak na tym, iż katolicyzm był i wciąż pozostaje wyznaniem o bardzo silnym komponencie społecznym. Na wspomnianym filmie ten problem jest bardzo wyraźnie ukazany. Ludzie chcą zachować swój kościół i swoją małą wspólnotę, by jest to już jedyna struktura, którą jeszcze łączy ludzi. Lokalna wspólnota się rozpadła. Nie ma już nic łączącego. Świat, w którym życie, praca, rozrywka, religia i zakupy dokonywały się w tym samym miejscu się rozpadł. Jedynie Kościół, religia, parafia są ostatnią strukturą próbującą budować „gemeinde”, czyli wspólnotę. Wierni, opuszczeni przez księdza, wcale nie chcą jechać do sąsiedniej parafii na Eucharystię. Wolą zostać we własnej miejscowości, bo tutaj jest ich wspólnota, choć nie wiadomo do końca jaka: kościelna czy społeczna. Odnosi się wrażenie, iż bronią istnienia dawnej, małej parafii jako ostatniego bastionu trwania lokalnej społeczności. Jeżdżąc przez wiele lat do Francji, spotykałem się z tym samym problemem. Wierni likwidowanej parafii – z nielicznymi wyjątkami – nie jeździli na Mszę do sąsiedniej miejscowości. „To nie mój kościół, nie moja parafia, nie moja wspólnota” – mówili. Nie wiem, czy w Polsce Kościół i kapłaństwo są silniej związani ze strukturą społeczną czy państwową niż gdzie indziej. Można jednak postawić tezę, iż na „obsługę” takiego Kościoła rzeczywiście może zabraknąć księży.
Być może także spadek ilości księży spowoduje konieczność rewizji tego, co do nich należy. Czy rzeczywiście wszystko, co robią, wynika wprost z kapłańskiego powołania? Być może – wreszcie! – trzeba będzie oddać część naszych obowiązków świeckim, którzy wypełnią je równie dobrze, a może nawet i lepiej. Trzeba będzie też dokonać właściwej hierarchizacji działań księży: najpierw katecheza parafialna czy szkolna? Katechizacja czy ewangelizacja? Administracja czy duszpasterstwo sakramentalne? Oczywiście, nie chodzi o to, by jedno wykluczało drugie. Chodzi o to, by właściwie ustalić priorytety, zresztą przypomniane niejednokrotnie przez papieża Benedykta XVI, który nieustannie podkreśla, iż wierni oczekują od księży jednego: „aby byli specjalistami od spotkania człowieka z Bogiem”. Chciałoby się powiedzieć, iż całą resztę można oddać wiernym świeckim. Paradoks powołań polega na tym, iż rodzą się one we wspólnocie wiary, a wiele funkcji, które księża muszą spełniać wykracza poza tę wspólnotę i nie zawsze są służbą wierze. Przypomina się historia z Dziejów Apostolskich. „Nie jest rzeczą słuszną, abyśmy zaniedbywali słowo Boże, a obsługiwali stoły – powiedziało Dwunastu, zwoławszy wszystkich uczniów” (Dz 6,2). Ten obowiązek rozeznawania nieustannie ciąży na Kościele: czy nie zaniedbujemy słowa Bożego poprzez skupienie na obsługiwaniu stołów – jakiekolwiek by one były: biurka administracyjne, ławki szkolne, stoły konferencyjne i im podobne.
W roku 2010 ks. prof. Grzegorz Ryś, ówczesny przewodniczący Konferencji Rektorów Wyższych Seminariów Duchownych Diecezjalnych i Zakonnych, a dzisiaj biskup powiedział: „Niedawno sprawowałem Mszę św. z jedenastoma młodymi kapłanami archidiecezji krakowskiej. Pomyślałem wówczas, że z jednej strony jest to zbyt mała liczba, by «obsłużyć» archidiecezję ale jednocześnie wystarczająca, by podbić świat. Chrystus posłał z Góry Oliwnej dokładnie jedenastu apostołów”. No właśnie. Może zabraknie nam księży, by „obsłużyć” wszystkie stoły, przy których zasiedliśmy. Co wcale nie znaczy, że będzie ich za mało, by głosić Ewangelię.