Teologia ciała w ujęciu kapucyna nie jest zwykłą zachętą, by katolicy kochali się często, dużo i namiętnie. Chrześcijański seks święty to przecież dużo więcej niż seks szczęśliwy.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” 2011, nr 11-12.
W tym numerze „Więzi” kapucyn Ksawery Knotz – głoszący wszem wobec duchowe piękno erotyki małżeńskiej – opisuje swoje doświadczenia z mediami. Ostatnio przytrafiła mu się kolejna przygoda – i to już nie z prasą czy telewizją, lecz z filmem.
Działalnością o. Knotza zainteresował się reżyser Konrad Szołajski. Przekonał stację HBO Central Europe do tego, by sfinansowała długotrwałą produkcję filmu dokumentalnego o życiu seksualnym katolików. Kamera towarzyszyła o. Knotzowi podczas rekolekcji dla małżeństw i w bardziej osobistych sytuacjach. Przede wszystkim jednak Szołajski zachęcił trzy pary małżeńskie współpracujące z kapucynem do opowiedzenia przed kamerą o swoim przeżywaniu erotycznego wymiaru miłości.
Wedle Knotza pytanie o duchowość – także duchowość erotyki – odsyła do osobowego Boga. Nie jest to więc „chrześcijańska tantra”
Powstał z tego 51-minutowy film I Bóg stworzył seks. Rzecz wywołała kontrowersje, gdyż premierze w HBO towarzyszył wywiad z reżyserem na łamach „Dużego Formatu” (reporterski dodatek „Gazety Wyborczej”), w którym ogłoszono, że Szołajski „zrobił z katolików zoo, kosmitów”.
Podobnie – choć ze skrajnie odmiennych pozycji – ocenił ten film Tomasz Terlikowski. Na portalu Fronda.pl napisał: „po filmie Konrada Szołajskiego nie mam już większych wątpliwości – kapucyna poniosło parcie na szkło, a jego działania robią z katolików 'dzikich’. […] po to powstał ten film, żeby pokazać, jak dziwni są katolicy […] nie mam poczucia, że akurat zakonnik powinien prezentować katolicką kamasutrę […] Mówiąc takie rzeczy, ojciec Knotz staje się oczywiście fajniejszy, ale pytanie, czy rzeczywiście służy rozwojowi duchowemu ludzi? Czy pomaga im zbliżać się do Boga, czy jedynie lepiej przeżywać seks?”.
Terlikowski popełnia, moim zdaniem, fundamentalny błąd, mieszając swoją ocenę filmu z całościową oceną działań o. Knotza. Film I Bóg stworzył seks przedstawia przecież to, jak Konrad Szołajski postrzega działalność kapucyna. To nie Knotz opowiada o sobie, lecz – ze wszystkimi tego konsekwencjami – Szołajski opowiada o nim. Film skupia się na seksualnych kwestiach „technicznych”, natomiast o. Ksawery – zarówno w swoich publikacjach, jak i w rekolekcjach – głęboko wiąże erotykę z duchowością, zakorzenia cielesne zjednoczenie w komunii dwojga, w świętej więzi małżeńskiej. Tego jednak w filmie właściwie nie zobaczymy.
Konradowi Szołajskiemu tematyka przeżywania erotyki przez Polaków nie jest obca. Przed 10 laty nakręcił Sztukę kochania według Wisłockiej, a w ubiegłym roku Podryw po polsku (film o szkole uwodzenia). Zrozumiałe wydaje się więc jego zainteresowanie zakonnikiem, który na rekolekcjach opowiada małżeństwom o seksie. Jako reżyser, jak sądzę, nie miał zamiaru ośmieszać katolików. Wręcz przeciwnie – chciał ich zrozumieć.
Choć Szołajski przyznaje, że jego bohaterowie mają dziwne pytania i dziwne problemy (chodzi o katolicką etykę seksualną), to jako reżyser wyraźnie czyni starania, aby ich zrozumieć. Po wyznaniu jednej z kobiet, że zjednoczenie z mężem jest dla niej jak Komunia święta, kamera pokazuje tę samą kobietę, wzruszoną, podczas Eucharystii. Szołajski stara się przedstawić w filmie dojrzewanie swych bohaterów. Wyraźnie ich polubił, a częściowo nawet zrozumiał – potrafił na przykład trafnie odeprzeć w „Dużym Formacie” zarzut dziennikarza „Wyborczej”, Grzegorza Sroczyńskiego:
„– Ci ludzie muszą usłyszeć od księdza, że coś jest dozwolone. Po co?
– A co się czepiasz? Są ludzie, którzy potrzebują autorytetów. Połowa naszego środowiska lata do terapeutów i też niektórzy traktują ich jak guru, o wszystko pytają. „Czy mam powiedzieć żonie, że ją zdradziłem?”. Ale to cię jakoś nie śmieszy”.
Szołajskiego interesują bardziej zachowania niż wartości, z których one wynikają. Dlatego mimo swych starań pozostał jednak na powierzchni. Nie udało mu się językiem filmu pokazać duchowości. Jego film przeładowany jest na przykład modlitwami bohaterów. Sprawia to wrażenie, że dla reżysera duchowość to przede wszystkim odmawianie modlitw. A to tak, jakby sprowadzić sztukę żeglowania do znajomości komend żeglarskich albo piękno literatury do umiejętności czytania…
Takie podejście uniemożliwia Szołajskiemu wniknięcie w wewnętrzną motywację postaw i zachowań bohaterów filmu. Ich dylematy sprowadzone są do poziomu „wolno/nie wolno”. Dlatego film jest dość płaski, bo zachowań nie można przecież odrywać od motywacji, od sfery wartości i duchowości. W filmie natomiast motywacją jest jedynie: „bo Kościół tak naucza”.
Efektem niezrozumienia bohaterów przez reżysera jest powstające wrażenie, że są oni ludźmi nieporadnymi życiowo i niesamodzielnymi. Są też momenty niesmaczne, np. fragmenty powieści erotycznej pisanej przez jedno z małżeństw. Jest to ten poziom twórczości, który – łącząc infantylność z wulgarnością – powinien pozostać w domowej szufladzie.
Wcale nie chodzi mi o to, że człowiek niewierzący ex definitione nie potrafi w kinie przedstawić sfery duchowej, bo potrafi. Dzięki Katarzynie Jabłońskiej i ks. Andrzejowi Lutrowi czytelnicy „Więzi” doskonale wiedzą, że najlepsze filmy ostatnich lat dotykające tematyki duchowej reżyserowane były przez agnostyków (choćby Wielka cisza, Lourdes czy Ludzie Boga). Rzecz jasna, rodzi się pytanie, czy w ogóle film dokumentalny jest w stanie pokazać duchowość? Nie będąc ekspertem w tej dziedzinie, pozwolę sobie pozostawić to pytanie bez odpowiedzi. Wiem, że w tym przypadku to się nie udało.
Wypaczony wydaje mi się też filmowy wizerunek o. Knotza jako duszpasterza. Po obejrzeniu filmu Szołajskiego można odnieść wrażenie, że kapucyn „siedzi w łóżku” par, z którymi się spotyka. Tymczasem Knotz nie jest – jak przedstawiają go często dziennikarze – głosicielem katolickiej kamasutry. Porady „techniczne” nie są wcale sednem jego przesłania. On naprawdę prowadzi rekolekcje, a nie porady seksuologiczne podlane pobożnym sosem.
Nie sądzę również, aby kapucyn posiadał „parcie na szkło”, co zarzuca mu Terlikowski (którego zresztą o wiele częściej można zobaczyć na ekranie telewizyjnym…). Knotz ma powołanie, misję głoszenia Dobrej Nowiny w tej dziedzinie. Realizuje ją po franciszkańsku, chodząc w różne miejsca, często ryzykując trywializacją przesłania, które głosi, ale zarazem mając nadzieję, że z istotą tego przesłania może – dzięki śniadaniowym programom telewizyjnym, dzięki tabloidom, dzięki temu filmowi – dotrzeć do ludzi, którzy inaczej nic by na ten temat nie usłyszeli.
Nie zawsze się to w pełni udaje. Tak jest i z filmem Szołajskiego. Sam reżyser mówił o nim, że widzowie reagują nań na zasadzie lustra, odbijając swój świat wyobrażeń i światopogląd. A skoro tak, to znaczy, że film nie zdołał zakwestionować stereotypów postrzegania świata katolickiego przez niewierzących, i odwrotnie.
Historia powstawania tego filmu i sporu wokół niego mówi coś jeszcze ważniejszego. Otóż paradoksalnie, również poprzez opisane wyżej nieporozumienia, widać wyraźnie, że misja Ksawerego Knotza jest niezrozumiała bez Boga. Teologia ciała w jego ujęciu nie jest zwykłą zachętą, by katolicy kochali się często, dużo i namiętnie. Chrześcijański seks święty to przecież dużo więcej niż seks szczęśliwy.
Wedle Knotza pytanie o duchowość – także duchowość erotyki – odsyła do osobowego Boga. Nie jest to więc „chrześcijańska tantra”. Tantra to uznanie, że seks jest święty, oraz zachęta do przeżywania we dwoje kosmicznego orgazmu i roztopienia w nieskończoności. Seks po chrześcijańsku to zaproszenie do odkrywania, że w pięknie miłości małżeńskiej można zbliżyć się do tajemnicy osobowego Boga, który – w jedności Trojga! – jest Miłością i Źródłem tej ludzkiej miłości. Dzięki temu właśnie seks może być święty.
Przeczytaj także: All You Need is Sex? Jak zmienia się współczesne rozumienie erotyki