Podobno młodzież pijarska rozgoniła w Krakowie marsz ateistów. No, może nie rozgoniła, ale przekrzyczała, i to tak skutecznie, że ateiści się rozpierzchli i poszli w swoim kierunku. Niby ok, ale jakoś nie do końca przekonała mnie radość komentatorów. Bo z czego tu się cieszyć? Że chrześcijanie liczniejsi? Że ewangelizatorzy głośniejsi?
Tegoroczny Madryt pokazał, że coraz częściej będzie dochodziło do demonstracji antyreligijnych i antykościelnych przy okazji różnego rodzaju spotkań chrześcijan. Ostatnie dni pokazały także, że ulica jest dla wielu miejscem wyrażania swoich poglądów, a właściwie miejscem objawiania światu swej frustracji. Bardzo często uliczne demonstracje są manifestacją przeciwko komuś bądź czemuś. Czasami są demonstracją przeciwko innej demonstracji, marszem przeciwko innemu marszowi, manifestacją przeciwko innej manifestacji. Tak jakby chodziło o uświadomienie wszystkim, do kogo należy ulica, ergo – przestrzeń publiczna.
Wolność słowa, wolność manifestacji, wolność wyrażania swoich poglądów jest jednym z fundamentów liberalnych demokracji. Może niektórzy marzą o innym ustroju, ale póki co innego nie będzie. Nie da się więc prawnie zakazać ateizmu ani jego promocji czy manifestacji. Nie da się też zakazać ateistom kandydowania do sejmu i zasiadania w nim, co wielu chciałoby pewno prawnie usankcjonować. Kiedyś ks. abp Józef Michalik mówił: „Katolik ma obowiązek głosować na katolika, chrześcijanin na chrześcijanina, muzułmanin na muzułmanina, żyd na żyda, mason na masona, komunista na komunistę, każdy niech głosuje na własne sumienie”. Tak chyba właśnie zagłosowano.
Ale wróćmy na ulicę, na którą mają prawo wychodzić w marszu tak katolicy, jak i ateiści. Co więcej, wolność do manifestacji jednych jest w konsekwencji wolnością do manifestacji drugich. Przyjęcie przez Kościół zasady wolności religijnej, w tym także wolności do odrzucenia religii jest także uznaniem prawa do manifestowania niewiary. Kościół funkcjonujący w państwie liberalnym nie ma innego wyjścia jak szanować to prawo, jeśli chce, by szanowano jego prawo do demonstrowania wiary w przestrzeni publicznej.
Absolutnie rozumiem potrzebę młodych katolików, którą można by skwitować znanym skądinąd hasłem „Niech nas zobaczą”. Tyle tylko, by nasza obecność na ulicy nie przypominała – nie daj, Boże! – tej znanej z marszów ateistów, oburzonych czy wszystkich innych alterglobalistów. Kościół ma własne metody i sposoby obecności. Od wieków są nimi procesje, które nigdy nie są przeciwko komuś, ale zawsze są „za Kimś”. Szkoda, że coraz smutniejsze bywają procesje rezurekcyjne, na których już tak niewielu potrafi zaśpiewać, iż „Król Niebieski k’nam zawitał”, a „potem iść za Sobą kazał”.
Może już niedługo trzeba będzie dużo odwagi, by za taką procesją pójść. Wystarczy przyjrzeć się naszym procesjom na Boże Ciało, gdzie coraz więcej widzów (kibiców – jak mawiał mój proboszcz) niż uczestników. Przed kilkoma laty brałem udział w procesji Bożego Ciała w Montrealu. Skupiona na modlitwie procesja szła od bazyliki św. Patryka do Notre Dame: pośród knajp, stolików piwnych, ulicznego ruchu, gwaru przechodniów (to nie był dzień świąteczny). Patrzyli na nas jak na ruchomy skansen. Ale miałem wrażenie, że byliśmy dla nich przynajmniej znakiem zapytania. Nie wiem, czy byłoby podobnie, gdybyśmy ruszyli w takt gitar i pieśni ewangelizacyjnych. Czasami trzeba być radykalnie innym. Chrześcijaństwo jest przecież alternatywą.