Podczas prac nad materiałami Służby Bezpieczeństwa wypracowałem zasadę, że nawet jeśli wierzę esbeckim materiałom, to im nie ufam. Obserwując kolejne przypadki (nad)używania strzępów informacji z archiwum IPN, utwierdzam się w przekonaniu, że to słuszna zasada.
Dlaczego nie ufam aktom SB, nawet jeśli im wierzę? Otóż wierzę tym dokumentom, gdy po weryfikacji okazuje się, że są nie tylko autentyczne (czyli wytworzone przez tę instytucję), ale i prawdziwe (czyli nie kłamią, opisują wydarzenia, jakie rzeczywiście miały miejsce). Nawet jednak, gdy wierzę – nie ufam im, bo wiem doskonale, że jest to zaledwie wycinek rzeczywistości, także maleńki wycinek życia danego człowieka.
Zabierając się za lekturę akt SB, trzeba połączyć dociekliwość ze wzmożoną nieufnością – bo przecież były one elementem struktury zła i są jej pozostałością. Trzeba sięgać po inne źródła, sprawdzać, brać dokumenty w krzyżowy ogień pytań – jak esbecy swoje ofiary. Nie można ufać tym aktom, bo przecież sporządzano je w jednoznacznie złym celu – bezwzględnej walki o utrzymanie totalitarnego reżimu, walki z Kościołem, z opozycją polityczną, z wszelkimi przejawami niezależności w społeczeństwie.
Wpadka z Geremkiem
Do czego prowadzi brak tej nieufności – boleśnie przekonali się redaktorzy portalu Fronda.pl, którzy najpierw obwieścili światu sensację, że Bronisław Geremek był zarejestrowany jako tajny współpracownik SB; następnie napisali liczne komentarze jednoznacznie wyrokujące, że teraz wreszcie wszystko jasne…; by wreszcie ze wstydem przyznać się do błędu i przeprosić wszystkie osoby dotknięte tym oskarżeniem.
Na uznanie zasługuje tu postawa Piotra Gontarczyka, który (będąc jednoznacznym ideowym oponentem Geremka) bez wahania wytknął redaktorom „Frondy” dyletanctwo: nie sprawdzili bowiem innych dokumentów, które wyjaśniały, że w istocie chodziło o kategorię „kandydat na tajnego współpracownika”. Tomasz Terlikowski jako redaktor naczelny portalu wziął na siebie winę i potrafił przeprosić, co godne pochwały. Niestety, inni propagatorzy „sensacyjnej” wiadomości nie uznali przeprosin za potrzebne, a w kręgu „Frondy” nadal pojawiają się głosy, że coś jednak musiało być na rzeczy.
Hipotezy, czyli oskarżenia
W pułapkę podobnego myślenia – że udowodnić współpracy się nie da, ale coś musiało być na rzeczy, więc pewnie donosili – wpadł też Roman Graczyk w swojej książce o działaniach SB wokół „Tygodnika Powszechnego”. Mam wrażenie, że Graczyk w tej publikacji zapomniał o swoich trafnych spostrzeżeniach z wcześniejszej wartościowej książki „Tropem SB. Jak czytać teczki”. Pisał tam: „Po pierwsze, SB ma tendencję do przeceniania skuteczności swoich działań. […] Po drugie, to, że ktoś jest przez SB traktowany jako narzędzie jej politycznych celów, nie przesądza o tym, iż delikwent ów ma świadomość tego, że się na taką rolę godzi i że ją faktycznie odgrywa”.
Niestety, w nowej książce Graczyk chętnie formułuje daleko idące hipotezy (czyli de facto: oskarżenia). Czyni, co prawda, zastrzeżenia, pisze „być może” i „prawdopodobnie”, stawia liczne znaki zapytania, ale już w wywiadach prasowych jest dużo bardziej jednoznaczny. Podstawą do tych hipotez są doprawdy szczątki dokumentów. Wątpliwości są zaś rozstrzygane raczej na korzyść esbeków niż „podejrzanych”. Rozbrajająco szczerze pisze Graczyk: „nie wiemy, czy było coś na rzeczy, ale jest wielce prawdopodobne…” Nie wiemy, ale jednak piszemy! Wyraźnie zabrakło nieufności.
Komentarz zamieszczony w poznańskim „Przewodniku Katolickim”.