Jakie są mocne i słabe strony polskiego języka wiary dzisiaj? Jakie są szanse i zagrożenia dla rozwoju języka wiary Polaków w najbliższej przyszłości? Na takie pytania poszukiwali odpowiedzi członkowie Zespołu Laboratorium WIĘZI w ramach specjalnej ankiety, której podsumowanie tu przedstawiamy.
Przy każdym z pytań szczegółowych podkreślaliśmy, że chodzi nam o język Kościoła katolickiego jako wspólnoty i jako instytucji, ale też szerzej: o diagnozę stanu umiejętności komunikowania przez Polaków duchowego doświadczenia wiary w aktualnej sytuacji kulturowej.
Posłużyliśmy się metodą techniki analitycznej SWOT. Polega ona na posegregowaniu posiadanych informacji na cztery grupy: S (Strengths) – mocne strony, W (Weaknesses) – słabe strony, O (Opportunities) – szanse, T (Threats) – zagrożenia. Analiza mocnych i słabych stron to diagnoza stanu obecnego. Refleksje nad szansami i zagrożeniami to prognoza przyszłości. Część opinii cytowana będzie indywidualnie, w większości jednak niniejsze opracowanie ma charakter syntetyczny.
Mocne strony: wyraźna obecność
Najczęściej wymieniana cecha pozytywna jest pochodną kulturowej oczywistości chrześcijaństwa w Polsce i powszechności wpływów katolicyzmu. „Jest to ciągle język słyszalny. Nawet jeśli jest mniej zrozumiały, wyśmiewany, używany w coraz mniejszym stopniu w przestrzeni publicznej czy rodzinnej, to jednak nie zginął całkowicie” – napisał o. Piotr Jordan Śliwiński, kapucyn, filozof, dyrektor Szkoły dla Spowiedników. Ewa Karabin, redaktorka WIĘZI, podkreśla: „Choć ze znajomością znaczenia religijnych frazeologizmów bywa różnie, jednak ich bezdyskusyjna obecność zarówno w przestrzeni publicznej, jak i w sferze prywatnej, jest dobitnym świadectwem tradycji, która ukształtowała naszą mentalność, i dowodem tego, jak fundamentalne znaczenie miało i ma przeżywanie oraz komunikowanie swojej wiary”.
Podobnie diagnozuje sytuację Ewa Kusz, psycholog i wiceprzewodnicząca Światowej Konferencji Instytutów Świeckich: „W przestrzeni społecznej jest komunikowany przekaz wiary. Nie jest on jedynie zamknięty wewnątrz kościoła – rozumianego jako budynek czy miejsce gromadzenia się osób wierzących. Sam fakt obecności w przestrzeni społecznej daje informację, że istnieją ludzie, którzy (autentycznie czy też instrumentalnie) przekazują wiarę”. Zdaniem Ewy Kusz, ten fakt jest jednak jedyną mocną stroną polskiego języka wiary dzisiaj.
Na istnienie żywej wiary płynącej ze spotkania z Bogiem wskazuje o. Ksawery Knotz, kapucyn, duszpasterz małżeństw, autor publikacji o teologii ciała. Język wiary płynącej z doświadczenia ma „swój autentyzm i wpływa na interpretację rzeczywistości w głębokim przeświadczeniu, że Bóg działa w ludzkim życiu. To przeświadczenie ma reperkusje w tonacji wypowiedzi, w języku, jakiego się używa, w nucie niegasnącej nadziei, w szacunku dla człowieka, w dystansie do zmienności wydarzeń politycznych, jakie się dzieją na naszych oczach”. Również Zbigniew Nosowski, redaktor naczelny WIĘZI, za mocną stronę uznaje wielość środowisk żywej wiary, co niekiedy owocuje poszukiwaniami także w sferze języka – choć nie zawsze udanymi, o czym będzie mowa dalej.
Język wiary to także „język, jakim posługują się publicyści i artyści, profesorowie i gospodynie domowe, członkowie wspólnot i osoby, które do żadnych wspólnot nie należą” – podkreśla Ewa Kiedio, redaktor Wydawnictwa WIĘŹ. Trudno tu nawet o materiał do analizy, bo częściowo „sprawa dotyczy materii najbardziej intymnej, a więc prywatnych rozmów i języka indywidualnej modlitwy”. Kiedio dostrzega następującą zależność: „o ile wiara jest żywa i autentyczna, o tyle nie potrzebuje kopiować schematów, ale poszukuje własnych środków wyrazu, choćby były one najuboższe i mało wyrafinowane”.
Pisarz i publicysta Piotr Wojciechowski wśród mocnych stron polskiego języka wiary dostrzega inspirujące dzieła, do których możemy się odwoływać: „Każdy może wziąć do ręki Psalmy w tłumaczeniu Romana Brandstaettera i znaleźć tam słowa godne przestrzeni między Bogiem a człowiekiem”.
Rektor dominikańskiego Kolegium Filozoficzno-Teologicznego, o. Michał Paluch podkreśla, że „słowo i gest Jana Pawła II są głęboko utrwalone w świadomości społecznej – zawierają w sobie smak autentycznego świadectwa”. Siła jednak splata się ze słabością – o. Paluch od razu dodaje, że te odwołania do papieża-rodaka „są niestety nadużywane i przez to kompromitowane”.
Podobne rozumowanie prezentuje Joanna Petry Mroczkowska, filolog i eseistka. Z jednej strony podkreśla ona, że „polski język religii jest bogaty, w swym wymiarze historycznym czasem wręcz barokowy”; z drugiej zaś strony wskazuje na związaną z tym faktem groźbę, „że istota może się zgubić w ozdobnikach, w nawale spraw drugorzędnych”.
Słabości: hermetyczne moralizatorstwo
Słabości pojawiło się w naszej ankiecie o wiele więcej niż mocnych stron. Najczęściej wymienianymi są: hermetyczność języka odrywająca wiarę od realnego życia, instrumentalne uwikłanie języka wiary w spory ideologiczne (w tym zwłaszcza polityczne) i przesadne moralizatorstwo.
„Każde pokolenie odnajduje swój język, w którym wyraża swoją wiarę” – stwierdza o. Knotz. Kłopot w tym, że we współczesnej Polsce „chrześcijański język religijny staje się językiem martwym”, hermetycznym. Jest on rozumiany tylko w środowisku ludzi „którzy się go specjalnie nauczyli. […] Większość już tego języka nie rozumie i błędnie go odczytuje”, uznając na przykład troskę o przestrzeganie norm moralnych za dążenie do narzucenia państwa wyznaniowego. „Niezrozumiały język nie jest w stanie nikogo poruszyć. Ludzie nie mają kodów językowych, aby poprawnie i z pożytkiem dla siebie odczytywać dokumenty Kościoła, listy pasterskie, nawet wiele homilii […] tak, aby widzieli sens i wartość dla swojego życia”.
Podobnie widzi sprawę o. Michał Paluch, wskazujący na „ucieczkę w tradycyjne, bezpieczne zwroty, które nie zawsze pozostają wciąż nośne czy zrozumiałe” oraz „zbyt rzadkie i mało odkrywcze próby wiązania głoszonych prawd z prostymi doświadczeniami życia”. Również Ewa Kusz ubolewa nad odstawaniem języka religijnego „od doświadczenia życia człowieka, jego problemów”. Zdaniem Ewy Karabin, „osoby używające języka religijnego zdają się nie pamiętać, że w większości przypadków prostota jest kluczem do prawdziwego porozumienia, a zbytnia górnolotność nie dodaje prestiżu, co najwyżej śmieszności”.
Według arabistki Agaty Skowron-Nalborczyk, istnieje rozziew między językiem wiary, którym każdy z nas osobiście mówi o swoim doświadczeniu duchowym , a językiem kościelnym. „Języka kościelnego nikt prawie ze świeckich nie używa na co dzień, jesteśmy zmuszani do używania go w kontaktach z księżmi, np. gdy dziękowałam księdzu katechecie na koniec roku za nauczanie mojego syna i powiedziałam «Dziękuję!», poprawił mnie, że powinnam mu powiedzieć «Bóg zapłać!»”. A. Skowron-Nalborczyk opisuje formuły z języka kościelnego, „które nic nie znaczą w języku codziennym, jak np. «pozostawać w łączności» czy «ubogacać», […] a już mówienie na kobietę, a nawet do kobiety (dorosłej, samodzielnej) per «niewiasta» (etymologicznie: ‘ta, która nie wie’) jest dla mnie przejawem niegrzecznego braku szacunku wobec niej. Język kazań jest często tak hermetyczny, daleki od języka codzienności, że i ich treść wydaje się nie mieć żadnego związku z rzeczywistością poza budynkiem kościoła”.
Właśnie na języku kazań skupia się w swojej diagnozie Ewa Kiedio. Jej zdaniem, największa słabość to „zawieszenie w świecie abstraktów, operowanie słowami, które z trudem poddają się definiowaniu, a w związku z tym są bardzo różnie rozumiane przez odbiorców. Garść przykładów: wiara, nadzieja, miłość, miłosierdzie, dobro, zło, grzech, wspólnota, serce. Często ich znaczenie jest do tego stopnia rozmyte, że bez odwołania się do przykładu z życia, bez zakotwiczenia ich w jakimś konkretnym wydarzeniu, jakiejś przywołanej sytuacji, pozostaje z nich jedynie sam dźwięk. […] Pojawia się też problem wytartych metafor, wyślizganych zdań, zwrotów, które kiedyś przynosiły ożywczego ducha i stawiały przed oczami słuchaczy wyraźny obraz, obecnie jednak na skutek ciągłego używania całkowicie straciły swą moc”. Przykładami takich zdań mogą być: „Jezus jest twoim przyjacielem”, a jeszcze bardziej, oderwane od współczesnych realiów życiowych, „Jezus jest Królem” albo „Jesteśmy Bożą owczarnią”.
O. Śliwiński używa w tym kontekście dosadnego określenia „paplanie” – chodzi mu o „za długie, zbyt zawiłe i niejasne mówienie o wielu kwestiach, np. niezrozumiałość argumentacji w rozstrzygnięciach bioetycznych”. Zdaniem kilku uczestników ankiety, hermetyczność cechuje także język nowych wspólnot religijnych. Nie omawiamy szerzej tego problemu w tym miejscu, gdyż wnioski z wypowiedzi członków Zespołu Laboratorium WIĘZI są pod tym względem analogiczne do tez zamieszczonego obok artykułu Katarzyny Czarneckiej i Małgorzaty Nowak.
Język wiary komunikowany w przestrzeni społecznej – uważa Ewa Kusz – jest często instrumentalizowany, „służy głównie celom pozareligijnym, najczęściej politycznym, społecznym lub po prostu ideologicznym, nawet jeśli jest stosowany przez osoby instytucjonalnie związane z Kościołem”. W podobny sposób pisali inni członkowie Zespołu. Na „uwikłanie polityczne, czy szerzej i ogólniej: manipulowanie językiem religijnym dla potrzeb rozmaitych gier związanych z władzą” wskazuje o. Michał Paluch. Zdaniem o. Knotza, „czasami pod język wiary podszywają się ideolodzy. Ideolog nie troszczy się o przybliżenie ludzi do Boga, dlatego gdy mówi, nawet w obronie wiary, nie widzi przed sobą człowieka pogubionego i poranionego, w którym pomimo jego grzechów mieszka Chrystus. To nie jest już słowo do człowieka, który może kiedyś spotka Boga, ale słowo mające pogrążyć drugą, często zagubioną, osobę, która nie myśli tak, jak zdaniem ideologa myśleć powinna. Język wiary powinien mieć na celu zmianę kultury, a nie zmianę polityczną”.
Socjolog Marek Rymsza zwraca uwagę na „posługiwanie się przez ludzi wierzących, zarówno w komunikacji prywatnej, jak i publicznej, językiem wiary i religii jak przysłowiowym cepem w walce o słuszne sprawy”. Jego zdaniem, „to, że niemałą rolę odgrywają tu mechanizmy obronne naturalne w sytuacjach stresu, bycia napiętnowanym, czasem wprost wyszydzanym – jakoś po ludzku nas tłumaczy, ale bynajmniej nie usprawiedliwia”. Przecież zasada „cel nie uświęca środków” odnosi się również do sfery języka. Rymsza ubolewa zwłaszcza nad tym, że „zacietrzewiony język to także narzędzie komunikacji między różnymi środowiskami ludzi wierzących (coraz częściej toczonej przez pośredników – na przykład w wysokonakładowych mediach). Tacy dyskutanci, podkreślając własne zakorzenienie w Kościele, tworzą w nim trwałe, z trudem przekraczalne podziały”.
Na przesadne moralizatorstwo zwracało uwagę kilkoro uczestników ankiety, m.in. Joanna Petry Mroczkowska i o. Michał Paluch. Również o. Piotr Jordan Śliwiński dostrzega dominację uproszczonego moralizowania, „choć ostatnio umacnia się trend przeciwny – przepowiadanie kerygmatu z pominięciem trudnych problemów moralnych czy społecznych”. Jego zdaniem, niezbędny jest „powrót do równowagi tak typowej dla listów świętego Pawła”, w których pouczenie moralne zawsze wynika z głoszenia Dobrej Nowiny. Według Zbigniewa Nosowskiego homiletyczna koncentracja na tym, jak żyć (zasady moralne), nie ostoi się na dłuższą metę, bo nie daje odpowiedzi, dlaczego tak żyć – tę trzeba postawić na płaszczyźnie duchowej, a nie moralnej.
W dyskusji o moralizatorstwie pojawiły się także dwa ciekawe cytaty, dość trafnie oddające problem. Oba związane są z refleksją nad rolą Ducha Świętego w Kościele. Joanna Petry Mroczkowska twierdzi, że „językowi wiary w Polsce potrzeba darów Ducha Świętego, z wiedzą, mądrością, rozumem i odwagą na czele” i w tym kontekście przywołuje słowa metropolity Ignatiosa z Latakii w Syrii, wypowiedziane w 1968 roku podczas ekumenicznego zjazdu w Uppsali: „Bez Ducha Świętego Bóg jest daleko, Chrystus jest przeszłością, Ewangelia martwą literą, Kościół tylko organizacją, władza panowaniem, posłannictwo propagandą, kult przywoływaniem wspomnień, a postępowanie po chrześcijańsku moralnością niewolników”.
Podobnie myśli o polskiej rzeczywistości jeden z nestorów polskich teologów, ks. Józef Kudasiewicz:
Dla nas chrześcijaństwo ogranicza się do nakazów i zakazów. […] Mówimy ciągle wiernym, czego Bóg od nich żąda, natomiast nie uczymy ich o tym, czym ich Bóg obdarzył w Chrystusie, jedynym Zbawicielu. Więcej dobrego można wykrzesać z wiernych jednym dobrym kazaniem o Trójcy Świętej niż mówieniem cały rok o tym, czego Bóg żąda, np. od chrześcijańskich małżonków. Spłaszczyliśmy i spłyciliśmy chrześcijaństwo tylko do jednego wymiaru moralnego, a zgubiliśmy wymiar w głąb. To jest największa „herezja” Kościoła polskiego.
To jednak nie wszystkie słabości wymienione w ankiecie Zespołu Laboratorium WIĘZI. Ewa Kusz, o. Jordan Śliwiński i Zbigniew Nosowski wskazują na zbyt silną obecność negatywnych ocen w języku kościelnym. Dyrektora Szkoły dla Spowiedników martwi „zbyt duży nacisk na krytykę tego, co jest niekatolickie, a za mały na pozytywną prezentację własnej tożsamości”. Ewa Kusz nazywa to koncentracją na języku nakazowo-zakazowym i na „normach wyrażonych nieatrakcyjnie”, co jedynie „odstrasza lub pokazuje wiarę jako coś, co jest anachroniczne, nieadekwatne do tego, co niesie współczesność z całym jej zawikłaniem, ale też wrażliwością”. Nosowski – słysząc narzekania na spoganienie w czasach współczesnych – zastanawia się nieraz, „kiedy były te mniej pogańskie czasy, za którymi tęskni kaznodzieja: czy w PRL, czy w okresie międzywojennym, czy też jeszcze wcześniej. Wszak każda epoka ma swoje specyficzne pogaństwo”.
Nie można jednak przedobrzyć w poszukiwaniu nowego języka. W tym kontekście o. Śliwiński zwraca uwagę na „uleganie, często bezkrytyczne, wpływom popkultury”. Głębokie treści wiary są niemądrze oswajane przez szukających nowości kaznodziejów, stając się „odlotowymi pomysłami Chrystusa” (to jeden z łagodniejszych przykładów). Krakowski kapucyn dostrzega też „wpływy języka New Age, zwłaszcza określeń energetycznych” – łaska nazywana bywa „pozytywną energią”, a Duch Święty określany jako „dar dobrej energii”. Nie jest to przesłanie chrześcijańskie.
Joanna Petry Mroczkowska uważa, że w „polskim języku religijnym (ale i nie tylko, bo dotyczy to niemal wszystkich dziedzin szeroko pojmowanej polskiej kultury) mamy chyba za wiele bezrefleksyjności (och, te przyzwyczajenia, nawyki, obrzędy, zwyczaje…), deklaratywności, pustosłowia, górnolotności i ogólnikowości (bez wchodzenia w konkret, bez intelektualnego zniuansowania analizowanego zagadnienia, bez poczucia, że język musi iść w parze z myśleniem i działaniem), […] emocjonalizmu (przez sentymentalizmy, ckliwość, infantylizm język polskiej wiary grawituje nadmiernie w stronę języka kobiecego, «maryjnego» zamiast chrystocentrycznego), ponuractwa (poprzez przeakcentowanie cierpienia, łez, jakby bez świadomości, że chodzi o Dobrą Nowinę i radość z bycia chrześcijaninem)”.
Według Katarzyny Jabłońskiej, sekretarz redakcji WIĘZI, kościelny język „prowadzi czasami do karykaturalnych uproszczeń i infantylizacji przekazu wiary”. Słychać to często w języku rekolekcjonistów – „uwikłanym albo w patos, albo w żenującą młodzieżowość, schematy językowe i myślowe”. Ewa Kiedio i o. Śliwiński wskazują na – kluczową w przypadku języka wiary – relację między nauczaniem
a świadectwem. Redaktorkę WIĘZI niepokoi myśl, „że za trudnością z sensownym wyartykułowaniem prawd wiary stoi znacznie głębszy problem, dotyczący nie tego, czy ktoś jest dobrym, czy złym mówcą, ale tego, na ile żyje tym, o czym mówi”. Dyrektor Szkoły dla Spowiedników zauważa zaś: „Bywa, że przekaz wiary jest traktowany jako transmisja wiedzy – np. minipopis egzegetyczny podczas homilii – a brakuje mu treści egzystencjalnych, wypływających ze świadectwa”.
Z drugiej zaś strony „dzielenie się wiarą” – podkreśla o. Śliwiński – jeśli nie jest przefiltrowane przez choćby podstawową znajomość doktryny chrześcijańskiej, łatwo może przerodzić się w „czułostkowe paplanie bliskie fideizmowi”. Zgodziłby się z nim o. Paluch, który zwraca uwagę na „bardzo ograniczoną świadomość kontekstu biblijnego i teologicznego głoszonych prawd wiary”, a także „mało mostów łączących język opisu wiary z kulturą wysoką; w ogóle marnie działające sprzężenie kultura – wiara/teologia”.
Warto też pamiętać, że nie tylko język wiary Polaków cierpi na liczne słabości. Piotr Wojciechowski postuluje, aby refleksję nad sprawnością i pięknem języka wiary połączyć z pytaniami o to, co dzieje się z językiem w przestrzeni społecznej, w domenach komunikacji i kultury. A dzieją się rzeczy wysoce niepokojące. „Nie było programem żadnego liberalnego spisku unurzanie polszczyzny w wulgaryzmach i brutalizmach, wymuszenie akceptacji dla języka bezbronnego wobec żargonów internetu, wobec nowomowy politycznych awantur, biurokratycznej tępoty, pseudointelektualnej uczoności. Samo się tak potoczyło, gdy uległy erozji struktury szkoły i rodziny, gdy w mediach zwyciężyła biznesowa skuteczność, a w kulturze doganianie mediów w ich komercyjnym sukcesie”.
Szanse: otwarcie na innych
W jaki sposób członkowie Zespołu Laboratorium WIĘZI patrzą na przyszłość języka wiary w Polsce? Zacznijmy od szans i nadziei.
Ewa Kusz w odpowiedzi na to pytanie przywołuje intuicje swojej 17-letniej siostrzenicy: „szansą jest, paradoksalnie, otwarcie się na inne religie i spojrzenia na świat (w tym ateizm). Dzisiejsza sytuacja kulturowa zmusza nas do konfrontacji z innymi poglądami, co może prowadzić do rozwoju naszej świadomości i starania się, by język wiary był jednocześnie obrazem wiary i dawał możliwość pokazania jej w jak najlepszym świetle”.
Innymi słowami na ten sam paradoks wskazuje o. Michał Paluch. Jego zdaniem, szansą jest „sekularyzacja, bo będzie wymuszać tłumaczenie języka wiary na prosty język codziennych, znanych wszystkim doświadczeń”. Również zdaniem o. Śliwińskiego w przyszłości „język wiary stanie się coraz bardziej językiem dialogu, płaszczyzną otwarcia na jakiegokolwiek «innego». Oznacza to wystawienie się na poranienie, na możliwą manipulację, ale pozostaje jedyną szansą, aby nie zostać rodzajem skansenu”.
Według Zbigniewa Nosowskiego, „wkrótce wyczerpie się katolicka moda na okopywanie się w obronie własnej tożsamości. Jeśli nie wystarczą do tego impulsy wewnętrzne, jak zachęty papieża, by nie ustawiać wiary «obok» czy «przeciwko» nowoczesności, to pojawić się mogą bolesne bodźce zewnętrzne, które nas zmuszą do ponownego odczytania przesłania Kościoła w duchu ewangelicznej i soborowej otwartości. Wiara przestanie być sprowadzana do światopoglądu, a zatem i język wiary stanie się językiem relacji z miłującą Osobą, językiem dialogu”.
Marek Rymsza upatruje szansę dla rozwoju języka wiary „w żywotności środowisk i wspólnot, gdzie możliwe jest łączenie wiary i religii oraz sfery sacrum i profanum”. Te środowiska to „przede wszystkim ruchy religijne, o ile tylko nie przejawiają tendencji do zamykania się, izolacji. Duże znaczenie mają także społeczności tworzące się wokół szkół katolickich”. W szkołach bowiem – „jeśli tylko organ prowadzący daje rodzicom szansę poczuć się «u siebie» – może zawiązać się prawdziwa społeczność, której członkowie uczestniczą w życiu religijnym szkoły, a równocześnie (poprzez poranne rozmowy rodziców) załatwiają między sobą różne «biznesy». Praktykowanie wiary staje się wówczas takim samym elementem życia codziennego jak owe «biznesy». O jednych i drugich uczymy się normalnie rozmawiać”.
Zdaniem Joanny Petry Mroczkowskiej, „uwspółcześnienie chrześcijańskiego języka wiary – szczególnie w Polsce – będzie wiązało się ze zrozumieniem roli wyobraźni w sytuacji oporów kulturowych” utrudniających i ewangelizację, i dawanie świadectwa osobistej wiary. Być może dzięki tej wyobraźni pojawią się nowi „wspaniali świeccy apologeci” – na wzór Chestertona czy Lewisa – imponujący „duchową głębią, wiedzą, zaangażowaniem i umiejętnością pisania mądrym, trafiającym do współczesnego człowieka językiem”.
Ewa Kiedio wskazuje jednak, że nie o zwykłą wyobraźnię językową tu chodzi: „Stopień kreatywności mówiących jest różny i choć byłaby ona cechą ze wszech miar pożądaną, nie mam wątpliwości, że nie wykwintna retoryka i długość kazań jest ich największą zaletą – skłonna byłabym raczej stwierdzić, że jest wręcz przeciwnie. Nie one zresztą są świadectwem kreatywności językowej i głębi intelektualnej – najlepsze kazanie, jakie zdarzyło mi się słyszeć, składało się z bodaj jednego zdania i stanowiło zaproszenie do własnej refleksji nad Ewangelią. Znana to zresztą prawda, że im tekst mniej przemyślany, tym dłuższy – namysł prowadzi z reguły do redukcji”.
Na pozytywną rolę autorytetów i przewodników w sferze komunikowania doświadczenia wiary zwraca też uwagę Marek Rymsza. „Przez lata rolę nie do przecenienia odgrywał w naszym społeczeństwie Jan Paweł II. […] Myślę, że dużo dobrego dla uwspółcześnienia naszego polskiego języka wiary zrobili też ks. Józef Tischner i o. Jacek Salij. Jakże różni w swym pisarstwie, warsztacie akademickim, orientacjach filozoficznych i teologicznych, przejawiali podobne dążenie do integracji języka wiary, języka religii i codziennego egzystencjalnego doświadczenia”. Szansą byłoby pojawienie się nowych postaci takiego formatu.
O. Jordan Śliwiński wiąże nadzieje z rozwojem zjawiska, które nazywa „gwarami języka wiary”. Jego zdaniem, „język wiary rozwarstwił się, ma dzisiaj wiele poziomów. Podobnie jak w języku naturalnym jest warstwa języka literackiego, codziennego i gwary, tak i w języku wiary. Pojawia się w nim coraz więcej gwar środowiskowych, nieraz geograficznie współistniejących. Są one jakąś próbą podkreślenia tożsamości, a zarazem uproszczeniem zasad obowiązujących w «wysokim języku wiary»”. Przykładem mogą być określenia typowe dla sióstr zakonnych: „skorzystam z sakramentu pokuty”, „mam nieszpory” zamiast typowych „idę do spowiedzi” czy „odmawiam nieszpory”. Według kapucyna, rozwój tych oddolnych „gwar języka wiary” i równoczesne oczyszczanie ich z tendencji degradujących „wysoki język wiary” może rodzić dobre owoce.
Szansą jest też – jak pisze Ewa Kusz – „proste zbliżenie się do człowieka. Tak jak w procesie pomocy człowiekowi – na tyle można mu pomóc, na ile razem z nim stanie się w tym doświadczeniu, które przeżywa”. Zwraca na to uwagę także Katarzyna Jabłońska: „Szansą jest stanięcie twarzą w twarz z konkretnym, pojedynczym człowiekiem i zapytanie go, co go niepokoi, przytłacza, z czym sobie nie radzi. Chodzi o odnajdywanie niełatwej nadziei w codzienności, o „zaskoczenie radością” w realnym, czyli niepozbawionym kłopotów i bólu życiu – i odkrywanie w ten sposób, że chrześcijaństwo to Dobra Nowina”.
Jakie zaś będzie miejsce języka wiary w kulturze? Tu przykuwa uwagę spostrzeżenie o. Palucha, że szansą na przyszłość jest „spory, choć niewykorzystany i niedoceniany, zasób metafizycznie czy wręcz prokatolicko nastawionych twórców kultury”. Według Ewy Kiedio „nadzieję na odświeżenie środków służących do komunikowania przeżycia religijnego stanowi twórczość artystów stawiających sobie za punkt odniesienia sferę sacrum. Najbardziej rzucającym się w oczy przykładem jest w ostatnim czasie zespół Lao Che ze swoją płytą Gospel daleką od tego, co zwykliśmy etykietować jako muzyka chrześcijańska”. W tekstach Huberta „Spiętego” Dobaczewskiego „ważniejsze od różnego typu poprawności jest wyrażenie autentycznie przeżywanego zmagania z Absolutem” – i to właśnie intryguje.
Zagrożenia: pośpiech i prywatność
Jakie natomiast pojawiają się zagrożenia dla polskiego języka wiary? Uczestnicy ankiety Laboratorium WIĘZI wskazywali przede wszystkim na ryzyko kontynuowania zjawisk opisanych wyżej jako słabości. Jak stwierdziła dobitnie Joanna Petry Mroczkowska, „nie wystarczy nam «język ojców i praojców», hasła w stylu «Bóg, honor i Ojczyzna»”. Niebezpieczeństwem byłoby trwanie przy tym języku zamiast podjęcia wysiłku docierania do nowych pokoleń.
Z drugiej strony groźne jest także zbytnie uproszczenie języka wiary. O. Michał Paluch przestrzega: „język wiary może łatwo zacząć powielać i utrwalać płycizny kultury masowej w (chwalebnej skądinąd) pogoni za wiernymi oddalającymi się od Kościoła”. Szukanie nowego języka nie może prowadzić do „teologii disco-polo”. Nie można też, jak podkreśla o. Piotr Jordan Śliwiński, ulegać medialnej presji, „aby wszystko było jasne i możliwe do powiedzenia w paru zdaniach”. Mianem „oskalpowywania języka wiary” określa on rezygnację z głoszenia przekazu nieakceptowanego w mediach, co może przybrać formę używania eufemizmów, rozmywania granic znaczeń pojęć czy pomijania całych fragmentów nauczania.
Wielkim zagrożeniem jest pośpiech – pisze Ewa Kusz – „brak zatrzymania się, posłuchania Boga, siebie i drugiego człowieka”. Taki pośpiech również prowadzi do ideologizacji języka, a nie do jego personalizacji. „Będą zabiegani ludzie, którzy będą korzystać z jednego lub drugiego «zasobu religijnego», albo też z oferty przeciwnej”.
Marek Rymsza wskazuje na dwa istotne zagrożenia związane z trwającymi procesami kulturowymi sprowadzającymi wiarę do prywatności. Pierwsze z nich to „zauważalne rozchodzenie się języka religii i języka wiary. Między oboma zawsze istniały i istnieć będą różnice, a nawet pewne napięcia. Język religii syntetyzuje i obiektywizuje doświadczenie wiary liczone pokoleniami współwyznawców; odnosi je do doktryny wiary oraz instytucjonalizuje (język liturgii czy oficjalnych dokumentów kościelnych). Język wiary zapisuje i komunikuje z kolei doświadczenia związane z indywidualnym przeżywaniem wiary i jako taki jest znacznie bardziej subiektywny, wieloznaczny, zmienny. Zadaniem Kościoła – jako wspólnoty i instytucji – w sferze komunikowania się jest dążenie do integracji obu języków, zarówno poprzez obiektywizowanie języka wiary, jak i ciągłe ożywianie języka religii. To dwie strony tego samego procesu. Gdy takiej integracji brakuje (a oznaki takiego stanu rzeczy dają się, moim zdaniem, zauważyć), język religii odrywa się od codziennego doświadczenia osób wierzących, staje się językiem odświętnym, oficjalnym, którego pojęcia jakby tracą swoje «dotykalne» desygnaty. Wypowiadamy pewne słowa, całe frazy, bo w określonych «okołokościelnych» sytuacjach tak wypada, ale niewiele w ten sposób komunikujemy. To taki język do okazjonalnych kontaktów parafian z księdzem. Gorzej, gdy staje się również językiem komunikacji księdza z wiernymi. A język wiary, nieobiektywizowany, niejako oderwany od religii, staje się z kolei «wsobny», nieprzekładalny, redukowany do wyrażania emocji; mówiąc w skrócie – uprywatnia się”.
„Owemu uprywatnieniu języka wiary sprzyja we współczesnej Europie (także w Polsce) wypychanie praktykowania wiary ze sfery publicznej do sfery czysto prywatnej” – kontynuuje Rymsza. Ruch poprawności politycznej – dla którego język jest przede wszystkim narzędziem kształtowania świadomości społecznej, a nie komunikacji – doprowadził do tego, że „coraz rzadziej zwykłe media zauważają religijny wymiar życia ludzi, także tych regularnie praktykujących. Nawet serial Plebania opowiada o wszystkim, tylko nie o doświadczeniu wiary osób duchownych. Dziennikarze niejako krępują się pokazywać świat wiary. A po jakimś czasie po prostu niewiele potrafią o nim sensownego ludziom powiedzieć. To, co nienazywane, poniekąd przestaje istnieć w społecznym obiegu”.
„Ewangelizacja, w której wielką rolę odgrywa język, powinna odbywać się w przestrzeni kulturowej adresata, a nie ewangelizatora – zwraca uwagę o. Ksawery Knotz. Skuteczność ewangelizatora wymaga więc od niego znajomości dwóch języków – języka swojej wspólnoty religijnej i świeckiego języka kultury, w której chce ewangelizować, do której chce skierować swoje przesłanie. Gdy się zna tylko jeden język, ten religijny, jest się skazanym na porażkę ewangelizacyjną (i to jest poważny problem w Polsce). Znajomość jednego języka rodzi poczucie odrzucenia i wzmaga tendencję do zamknięcia się w swoim języku, aby go bronić przed zanieczyszczeniami pochodzącymi z obcego świata, z którym nie można się już skutecznie porozumieć. Znajomość tylko jednego języka swojej kultury kościelnej to porażka, którą przedstawia się, dla lepszego samopoczucia, jako misję strzeżenia depozytu prawdziwej wiary i wierność dziedzictwu Ewangelii, by jej nie roztrwonić, nie rozpuścić. Ci, którzy wpadli w tę pułapkę, zaczynają walczyć ze światem, który ich nie rozumie i którego oni nie rozumieją – w ten sposób język konfrontacji i walki staje się ich alibi dla swojej nieporadności. Adresowany do wąskiej grupy ludzi sprawia, że Kościół umiera, niezdolny do komunikacji z otaczającym go światem”.
Największe zagrożenie wydaje się jednak tkwić w nas samych – wskazuje o. Jordan Śliwiński. To „brak przekonania, że myślenie z głębi wiary, a co za tym idzie – przekaz wiary, ma znaczenie dla świata, kultury i społeczeństwa dzisiaj”.
Opracował Zbigniew Nosowski