Jeżeli jest taki stan, który nazwać możemy szczęściem, a bliska jestem tego mniemania, to dostępujemy go pojedynczo i po najwyższej cenie.
Jakie jest? Od czego zależy? Czy do niego dążymy? Czy bywa chwilowe, czy może być trwałe? Czy jest spazmem i zachłyśnięciem się, czy może właśnie stanem ukojenia, uciszenia spokojem? A może tym i tym?
Jest w nas jakaś wstydliwość, by o szczęściu mówić. I zabobonność, przyznaję. Wiadomo, że może ulecieć. Jeden fałsz, jeden krok nie w tę stronę i już go nie ma, znika. Choć Montaigne zapewne z tym by się nie zgodził. Harmonia i równowaga ducha emanująca z jego pism zdaje się zaświadczać, że szczęście na tej właśnie harmonii polega i może być długotrwałe. Bo nie na samej emocji jest budowane, ale też na rozwadze i rozumie. My jednak najczęściej liczymy szczęście na ulotne chwile.
Tak czy inaczej zagadnienie szczęścia zaprząta człowieka od czasów najdawniejszych i nie bywa traktowane jak chimera, skoro w konstytucji amerykańskiej mowa jest o szczęściu obywatela, które mu się niejako z prawa naturalnego należy. Któż jednak sprawić może, by szczęście stało się dobrem powszechnym?
Jeżeli zaś jest taki stan, który nazwać możemy szczęściem, a bliska jestem tego mniemania, to dostępujemy go pojedynczo i po najwyższej cenie. Dlaczego jednak miałabym mówić dalej o szczęściu, skoro jest taki wiersz, Czesława Miłosza, który rozmiar i zarazem prostotę szczęścia najdoskonalej oddaje? Wystarczy go zacytować:
Dar
Dzień taki szczęśliwy,
Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie.
Kolibry przystawały nad kwiatami kaprifolium.
Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć.
Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć.
Co przydarzyło się złego, zapomniałem.
Nie wstydziłem się myśleć, że byłem, kim jestem.
Nie czułem w ciele żadnego bólu.
Prostując się, widziałem niebieskie morze i żagle.
Berkeley 1971
Czesław Miłosz
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 11-12/2008 jako odpowiedź w ankiecie „Czym jest szczęście?”