Jesienny kaszel starszej córki przypomniał mi różne sposoby na chowanie dzieci w rodzinie. Jedni czekali, czy kaszel rozwinie się w zapalenie płuc – bo nie należy się ze sobą pieścić – i dopiero wtedy kładli delikwenta do łóżka. Inni, wprost przeciwnie, podnosili larum przy lada kaszlnięciu. Pamiętam też ciotkę, która nie robiła zamieszania, ale i rzadko w jej rodzinie zdarzało się, żeby ktoś poważnie chorował. Wiedziała, komu podać mleko z miodem, komu dać jakieś krople, syrop, komu postawić bańki – wszystko cicho, bez hałasu, w bardzo naturalny sposób.
Gdyby potrafić w tak naturalny sposób traktować nie tylko jesienny kaszel, ale to, co zabiera nam tak dużo czasu – czyli, oczywiście, porządki.
Sprzątanie to znakomity symbol życia duchowego. Ciągle trzeba od nowa… I nie należy bagatelizować drobiazgów, bo jak się je zaniedba, narastają i potrzebne są wielkie porządki, wielkie odgruzowania. Daje to wprawdzie poczucie, że „coś się stało”, ale przecież emocje i czas idą na to, co mogłoby dziać się cicho, niepostrzeżenie i nie zajmować w naszym życiu aż tyle miejsca. I byłaby przestrzeń, żeby działo się co innego…
Gdyby tak mieć odruch nie tylko sprzątania swego domu czy podwórka, ale także sprzątania swojego sumienia, bez dopuszczania do bałaganu. I gdyby pilnować tych niepozornych spraw, na które machamy ręką, których nie zauważamy albo odkładamy na później…. I gdyby nie żyć od sprzątania do sprzątania – sumienia czy domu – tylko robić je niejako przy okazji innych zdarzeń i czynności. Kultywować drobne sprzątanie, zamiast raz na jakiś czas wszczynać wielkie porządki. Gdyby w taki sposób przeżywać codzienność, z pewnością byłoby w niej miejsce na coś innego niż tylko – albo i przede wszystkim – leczenie zła.
A we wczorajszych nieszporach bizantyjskich wezwanie: „byśmy byli upodobnieni do Ciebie i noszący Ciebie”. Potrzebna więc przestrzeń – we mnie, wysprzątana, pusta, dobre miejsce, wolne ręce.
Monika Waluś