Historia jest nauką o trwaniu, czy o wzroście? Bywa różnie – zależy to i od czasów, i od spraw, do których się w danym momencie odnosi, ale także od spojrzenia człowieka, który ją opowiada. Mówiąc o historii własnego narodu i państwa, Polacy kładą nacisk raczej na samo trwanie Polski: cieszą się, że jeszcze nie zginęła. Rzeczywiście, zginąć mogła nie raz – i sporo było takich, którzy się w różnych chwilach takiego końca spodziewali. Okazało się inaczej – i o tym chętnie mówimy. Rzadko natomiast patrzymy na naszą przeszłość jako na proces ciągłej przemiany, wzrostu, rozwoju. Wzorców chwalebnej wierności w tym obrazie wiele, zainteresowania dynamiką – mało.
Wojciech Wieczorek nie udaje zawodowego historyka, skromnie nazywa się publicystą, ale w swych Życiorysach pokornych (wyd. Biblioteka WIĘZI 2007) odkrywa przed czytelnikiem ten wątek polskiej historii, w którym jej rozwojowa dynamika ujawnia się wyjątkowo silnie. Wbrew popularnym w Warszawie opiniom, ale zgodnie z dziejowymi faktami i proporcjami, odnajduje go w ostatnim dwustuleciu dziejów polskiej „zapadłej“ wsi.
To pierwsze zaskoczenie dla wielu spośród nas, przywykłych do wizji świata, wedle której wszystko, co aktywne, intensywne, ważne i ciekawe, dzieje się niemal wyłącznie w wielkim mieście. Historiografia polska niemal „od zawsze“ uczyła nas lekceważenia „prowincji“ i spoglądania na bieg spraw politycznych ze stołecznej perspektywy. Już spojrzenie z perspektywy krakowskiej czy poznańskiej, nie mówiąc o śląskiej, wileńskiej, lwowskiej czy gdańskiej, wydaje nam się dziwaczne, zaś rozmaitość dziejowych doświadczeń różnych regionów polskiej wsi w ogóle wykracza poza zasięg tak uformowanej refleksji. W efekcie bywamy czasem bardzo zaskoczeni reakcjami – także politycznymi – mieszkańców różnych części kraju. Wiemy o sobie mało, rozumiemy się nie do końca. Patrząc na wieś z perspektywy wielkomiejskiej, mylimy niewątpliwe zapóźnienie cywilizacyjne wsi z odmiennością kultur, a nie znając rzeczywistych mechanizmów tamtejszych przemian, podejrzewamy stagnację nawet tam, gdzie ewolucja zachodzi szybciej niż na ulicach miast.
Wieczorek nie spiera się z cudzymi wizjami przeszłości Polski. O niektórych jej wątkach pisze książkę własną, a w niej pokazuje, jak historia skali ogólnonarodowej odbija się na losach i postawach mieszkańców jednej okolicy, jednej wsi, wreszcie jednej rodziny, obserwowanej na przestrzeni kilku kolejnych pokoleń. Obraz odnosi się do rzeczywistości lokalnej, usytuowanej na południowo-zachodniej Lubelszczyźnie: środkiem świata jest wieś Ratoszyn, wieś parafialna, położona w gminie Chodel. Taki zabieg poznawczy znakomicie wpisuje się w najbardziej współczesne rozwiązania metodologii historii, szukającej odpowiedzi na pytanie, w jakiej mierze wielkie wydarzenia, znane ze słynnych syntez i ze szkolnych podręczników, wpływają na życie zwyczajnych ludzi, znajdujących się daleko od oficjalnych scen politycznych. Wyniki takich obserwacji okazują się często niebanalne, a czasem wręcz zaskakujące. Zwróćmy tu uwagę choćby na niektóre akcenty, obecne w Życiorysach pokornych.
Oświatowa sprężyna
Przywykliśmy widzieć w dziejach polskiej wsi jedno wielkie, odwieczne pole zaciętej socjalnej walki. Zaproponował nam to spojrzenie już Mikołaj Rej („ksiądz pana wini, pan księdza, a nam prostym zewsząd nędza…“), a po pięciuset latach peerelowska szkoła nauczyła, że ten obraz obejmuje wszystko i załatwia cały problem historyczny. A cóż niby było poza tym? Wydaje mi się, że przede wszystkim to, że wieś – cała – była jednym ludzkim światem, jednym organizmem, w którym obok najliczniejszej zbiorowości chłopskiej był, uczestniczył i działał także dwór i pleban, a często także i żydowski – lub przypadkiem nieżydowski – karczmarz. Konflikty były, wyzysk był, świadoma walka zdarzała się często, ale ten lokalny świat był jeden i stanowił pewną całość. Dzieje dworu, dzieje parafii, mogą czasem odwołać się do dokumentów pisanych. Chłopska pamięć przeszłości opiera się o przekaz ustny, kapiący – i wysychający – z pokolenia w pokolenie. Znane autorowi Życiorysów… dzieje Ratoszyna są dziejami dworu i kościoła wówczas filialnego, nie parafialnego – aż po początek wieku dziewiętnastego. Wtedy dopiero daje się spostrzec tamtejszy chłop, jako odrębny współuczestnik – i wspótwórca – lokalnego świata.
W dziejach chłopskich datą kluczową jest moment zniesienia pańszczyzny i uwłaszczenia chłopów. Ten moment najłatwiej jest uznać za punkt wyjścia do najnowszej historii wsi. Wojciech Wieczorek odważa się sięgnąć do czasów wcześniejszych – i tu robi rzecz znakomitą: wyjaśnia logikę wymiaru obciążeń pańszczyźnianych, powiązanych z wielkością działek, stanowiących gospodarstwa chłopskie. Są to zależności znane specjalistom od historii ekonomicznej wsi, w Życiorysach pokornych stanowią jednak ważne tłumaczenie różnic w poziomie materialnym gospodarstw i wewnętrznego rozwarstwienia społeczności wiejskiej. Pańszczyzna sprzężajna i pańszczyzna piesza, to z punktu widzenia wydajności roboczej dwie zupełnie inne jakości; pierwsza z nich obowiązuje gospodarstwa dwukrotnie większe, należące do chłopów najzamożniejszych, dysponujących pracą najemnych parobków, druga – te należące do pozostałych gospodarzy, o połowę uboższych. Uciążliwość jednej i drugiej zależy przede wszystkim od obecności odpowiedniej liczby rąk do pracy w rodzinie i wśród najemnych pracowników gospodarstwa chłopskiego, a także od posiadanego inwentarza roboczego. W sumie system ten daje poszczególnym chłopom efekty bardzo rozmaite, na ogół lepsze tam, gdzie lepiej funkcjonuje także szlachecki folwark, gorsze – gdzie słabnie i upada też i gospodarka dziedzica.
Rok 1864 to przede wszystkim uwłaszczenie. Wieczorek podkreśla psychologiczne znaczenie faktu uzyskania podmiotowości gospodarczej – „wreszcie na swoim“. Od tego momentu nowego znaczenia nabierają jakość osobistego gospodarowania, energia, pracowitość i zdolność do ekonomicznego myślenia o własnym warsztacie pracy. Wyzwala to ambicję indywidualnego sukcesu i skłania do szukania dróg jego realizacji. I tu pojawia się rzecz ogromnie ważna: jako istotny mechanizm osobistego sukcesu rozpoznana zostaje oświata. Dziecko w domu, dotąd postrzegane jako cenne ręce do pracy, stopniowo przekształca się w ucznia, a więc sprężynę awansu cywilizacyjnego i socjalnego całej rodziny. Obejmowanie tej nowej roli wymaga od niego często strasznych wyrzeczeń, ale jest też wielką szansą. Relacje zawsze spokojnego i nieskorego do uniesień autora są tu pozbawione patosu, ale opowieści o konkretnych drogach życiowych mówią same za siebie. Są to świadectwa dynamizmu, osiąganego często za ogromną cenę.
Szklanych domów nie było
Oświata i kultura nie są jednak wyłącznie, ani nawet przede wszystkim, mechanizmem chłopskiego awansu ekonomiczno-socjalnego i cywilizacyjnego. Są przestrzenią, w której realizuje się podmiotowość obywatelska chłopa i jego udział w świadomym życiu narodowym. Właśnie w podejściu do tej kwestii widzę najciekawszy wątek książki Wojciecha Wieczorka. Polska oświata ludowa była w zaborze rosyjskim czynnością zakazaną aż po rok 1905, a źle widzianą także i później: uczestnictwo w niej było wykroczeniem, zaś jej szerzenie – przestępstwem, czasami karanym nawet zsyłką na Sybir. Niemniej działania takie toczyły się na ogromną skalę: wedle rosyjskich źródeł policyjnych na przełomie stuleci brała w nich czynny udział jedna trzecia ogółu młodzieży wiejskiej. Był więc na tę wiedzę popyt – i była podaż. I jedno, i drugie budzi podziw, ale i o jednym, i o drugim wiemy praktycznie bardzo niewiele: kto – kogo – gdzie – jak…
Po latach, już w niepodległej Polsce, o rozmiar swych dokonań w tym zakresie spierali się ludowcy z endekami. Wiadomo, że czytać uczyli i książki pożyczali i wiatrem podszyci studenci, i panienki ze dworu, i wikarzy z plebanii – każde po swojemu, tyle że wszyscy po polsku i wszyscy pod sekretem. Wieczorek pokazuje ten proces z perspektywy wiejskich uczniów: uczestniczyła w nim młodzież z domów najświatlejszych, najbardziej ambitnych i najżywszych ideowo. Tak zresztą było i wcześniej – cała książka rozpoczyna się od cytatu z relacji o udziale chłopów jeszcze w Powstaniu Styczniowym. Wynika z niego wyraźnie, że uczestniczyli w nim „najbardziej światli“, podczas gdy „chłopi ciemniejsi nie należeli, uchylali się od udziału, gdyż nie rozumieli celu powstania“. Tak więc przed spotkaniem chłopa i „pana“ na powstańczej placówce, czy w pięćdziesiąt lat później w strzeleckim okopie, było zazwyczaj spotkanie inne – nad polską książką. Wspólna kultura buduje wspólną tożsamość. Jesienią 1920 roku Kronika szkoły w Ratoszynie, w czwartym roku istnienia tej placówki, notuje fakt przeprowadzenia wśród mieszkańców wsi zbiórki pieniężnej „na pomoc dla Górnego Śląska“. Pisząc o tym, autor zastanawia się: „ilu było w Ratoszynie mądrali, którzy wiedzieli dokładnie, gdzie ten Śląsk leży? Ilu było takich, którzy widzieli kawałek węgla? Ale wraz z tą zbiórką podrastać musiało poczucie szerszej wspólnoty, że tu i tam – swoi, i że jest już Polska naprawdę“.
Kiedy jednak Polska z krainy mitów i wyobrażeń przesunęła się w materialną codzienność, normalną rzeczy koleją pojawiły się rozczarowania. Szklanych domów nie było, bieda doskwierała i coraz więcej było tych, którzy z goryczą stwierdzali, że „za Mikołaja było lepiej“. Znamy i dziś podobne głosy. Równocześnie jednak do Ratoszyna dociera kolejna fala cywilizacyjnej nowoczesności. Bieda biedą, ale pojawiają się: początek elektryfikacji, bita droga, nowy budynek szkolny, instalacja poczty. Postęp ten wspiera swoją inicjatywą i pieniądzem uspołeczniony dziedzic Nowakowski. Bardzo to optymistyczne, ale rzeczywistość skrzeczy i po kilku latach pozytywny bohater nie wytrzymuje finansowo, przegrywa i idzie z torbami. W Ratoszynie pozostaje o nim dobra pamięć. W sąsiednich wsiach najczęściej bywa odwrotnie – konflikty między chłopami a dworem są bardzo rozpowszechnione. Rozszerza się kontakt ze światem, a wraz z nim rośnie upolitycznienie wsi: z jednej strony są ludowcy i „Wici“, z drugiej – słabsza od nich na Lubelszczyźnie, ale też obecna endecja. Charakterystyczny wydaje się brak wpływów rządzącego obozu sanacji – mimo szerokiego kultu osoby samego Piłsudskiego.
Wiejska specyfika wojenna
A potem przychodzi dramat września 1939 i całe pasmo nieszczęść okupacyjnych, na odległej od większych ośrodków wsi przeżywanych inaczej, niż w w perspektywie wielkiego miasta. W książce Wojciecha Wieczorka najplastyczniej rysują się dwa aspekty tamtej rzeczywistości. Najpierw gehenna okolicznych małomiasteczkowych Żydów, od setek lat wrośniętych w tamten krajobraz społeczny, ekonomiczny i kulturowy, a teraz z niego przemocą wyrywanych i skazanych na zagładę. W powojennej polskiej świadomości los Żydów utrwalił się przede wszystkim poprzez obrazy gett wielkomiejskich, a zwłaszcza warszawskiego i przez ludobójstwo obozów zagłady. Tutaj widzimy sytuację inną: mały prowincjonalny sztetł Chodel, lokalna społeczność żydowska i początki prześladowań – aż do wywózki chyba do niedalekiego getta w Poniatowej.
Tyle wtedy widać z Ratoszyna, tyle się o tym wie (od siebie dodam, że podobno równie niewiele wiedziano wtedy i w Nowym Jorku – efektywna pomoc Żydom nie nadeszła ni stąd, ni stamtąd…). W Ratoszynie zrobiono w tym względzie w sumie niewiele – oczywiście działał lęk przed grożącą za to karą śmierci. Miejscowe podziemie uratowało podobno parę osób z półtora tysiąca Żydów wywożonych z Chodla. Szmalcownictwa i innych tego typu kolaboranckich łajdactw też na tym terenie niemal nie było. Jak zauważa autor, „w przeciwieństwie do Jedwabnego Ratoszyn czy Chodel nie leżały w latach 1939-1941 w strefie okupacji sowieckiej i te czynniki, które w Białostockiem napędzały agresywny antysemityzm, czyli przypadki kolaboracji Żydów z NKWD, tutaj nie były obecne“.
Drugi wątek, zasługujący na szczególną uwagę, to podziemie i partyzantka. I tu mamy obraz inny od wielkomiejskiego. Konspiracja na pewno jest mniej szczelna: z partyzanckiego lasu do chałupy na obrzeżu wsi jest bardzo blisko, a w oddziale siedzą przecie synowie co najmniej paru sąsiadów. Nie można liczyć na żadną anonimowość działania. Ani na odmowę działania… Konsekwencje akcji partyzanckich też są bardziej bezpośrednie: pacyfikacje dotyczą nie powiatów, ale poszczególnych domów i wynikają nie z decyzji politycznych, ale z wściekłości pojedyńczych żołnierzy niemieckich. W efekcie cała ludność wsi, położonej w rejonie aktywności oddziałów partyzanckich, w każdej chwili może się znaleźć na pierwszej linii walki. W mieście – do momentu wybuchu powstania – przydarza się to tylko nielicznym. W związku z tym w środowisku wiejskim w naturalny sposób, oddolnie, rozrastają się formacje niezbędnej lokalnej samoobrony. To wszystko zmienia i charakter, i proporcje cywilnych i militarnych zaangażowań osobistych. W okolicy działają oddziały AK, NSZ, BCh, a występujące między nimi kontrasty polityczne i ideologiczne, uderzające w oczy tych, którzy znają programy i środowiska dowódcze poszczególnych ugrupowań, z perspektywy leśnych ścieżek są znacznie mniej widoczne. Liczy się konkretna aktywność lokalna.
Walka komuny z chłopstwem
Lata 1944-1947 to z perspektywy historii polskiej – i wschodnioeuropejskiej – wsi czas niemiernie ważny, a dotąd jeszcze niezanalizowany dostatecznie głęboko. Polski ruch ludowy miał już wtedy za sobą co najmniej sześćdziesiąt lat aktywnej egzystencji politycznej, na ogólnonarodowej scenie końca wojny był siłą pierwszorzędną – pamiętamy powszechną popularność ówczesnego mikołajczykowskiego PSL-u. Jak pisze Wojciech Wieczorek – „wolno było przypuszczać, że po wygranej wojnie chłopi będą mieli w Polsce więcej do powiedzenia niż kiedykolwiek. Stało się inaczej“. Relacja z tych czasów w omawianej książce polega na zestawieniu znanych faktów kolejnych, ani uczciwych, ani umiejętnych, targów dyplomatów alianckich ze Stalinem – z tym, co dzieje się w Ratoszynie i jego sąsiedztwie, z partyzantką oddziału Zapory-Dekutowskiego, ze źle i pozaprawnie przeprowadzoną i w efekcie nie dość skuteczną pod względem gospodarczym reformą rolną, z całą „polską wojną domową“ tamtych lat. To bardzo pouczający i potrzebny, nowatorski tekst – tyle że mający objętość jednego rozdziału, a nie potrzebnych nam dzisiaj kilku, a może i więcej, tomów.
Rzecz w tym, że kryje się w tym historia nie tylko Ratoszyna, nie tylko Lubelszczyzny, nie tylko Polski nawet, ale całego historycznego ataku sowieckiego komunizmu na Europę Środkowo-Wschodnią. Obowiązującym w tej walce hasłem programowym było wyzwalanie proletariatu z ucisku kapitalistycznego. Program ten do rzeczywistości miał się nijak. Proletariat miejski, przemysłowy, był w tej rolniczej części kontynentu niezbyt liczny, politycznie rozproszony i słaby, a robotnik, od kiedy miał pracę, był relatywnie nieźle sytuowany. Zaś kapitalisty i kapitału – zwłaszcza po dwóch wojnach – po prostu nie było. Nie było więc z kim walczyć. Natomiast od Łotwy i Estonii po Węgry i Chorwację wszędzie niemal na arenę polityczną od początku wieku wychodziły silne narodowe partie chłopskie. Przed rokiem 1914 walczyły o swą legalność, po 1918 – o udział we władzy politycznej. Europa Środkowo-Wschodnia ewoluowała ku temu, by stać się ludową. I tak mogło się stać w roku 1945. Przeciw tej szansie, przeciw temu chłopskiemu wrogowi, wystąpili Sowieci. Analiza całości sowieckich operacji politycznych w tej części Europy w ostatnim okresie wojny i w latach powojennych, porównanie rozmiarów walki z chłopami z aktywnością komuny na wszystkich innych frontach społecznych potwierdza tak zarysowany obraz.
Jeśli współcześni historycy, socjologowie i badacze kultury naszej części Europy zdecydują się podjąć tę tematykę, możemy spodziewać się zupełnie nowego odczytania naszych dziejów dwudziestego wieku i całkiem innego spojrzenia na prawdziwe oblicze sowieckiego komunizmu. Książka Wojciecha Wieczorka zachęca do myślenia na ten temat.
Fiasko kolektywizacji
W latach 1944-1947 wieś politycznie przegrała – tak jak przegrał cały naród. I wieś, i naród miały zostać doszczętnie spacyfikowane i uprzedmiotowione w latach następnych. Jak ten proces wyglądał w świetle doświadczeń Ratoszyna? Powojenny aktywizm mieszkańców, sterowany przez miejscowych ludowców, eksploduje w tworzeniu szkół – od 1 września 1945 obok starej szkoły powszechnej działa już na miejscu nowe gimnazjum, a wkrótce potem i szkoła zawodowa. Ten kierunek inicjatyw zbiorowych, zgodny z dawną środowiskową tradycją, wydaje się niemal symboliczny. Tak mają wyglądać rozwój, wzrost, unowocześnienie wsi. Już w 1948 szkoły stają się jednak miejscem walki ideologicznej i propagandy komunizmu, a niedługo potem nikną z miejscowego krajobrazu, decyzją władz oświatowych odebrane Ratoszynowi i przeniesione gdzie indziej. Wkrótce rozpoczyna się i narasta nacisk władz na kolektywizację rolnictwa – i ta walka zdominuje wszystko inne. Presja jest silna, groźby finansowe i bezpieczniackie okazują się rzeczywiste. Z drugiej strony opór też jest zdecydowany.
Autor przypomina w tym miejscu wcześniejsze doświadczenie uwłaszczenia chłopów w roku 1864, uczące ich, jak ważna jest prywatna własność ziemi dla życiowej niezależności rolnika. Nauka ta trwała w przekazie rodzinnym i środowiskowym – i funkcjonowała. Kolektywizacja nie dała się zrealizować. Był to wielki – i unikalny w perspektywie całego bloku państw rządzonych przez komunistów – triumf polskiego chłopa. Efekty tego zwycięstwa określiły polską tożsamość społeczną aż po rok 1989: wieś pozostała w tym kraju podmiotem niezależnym od władzy. Komentarz autora książki idzie tu daleko: nie przegraliśmy z komuną całkowicie – fundament niezawisłości pozostał. Dostrzeżenie tej rangi sprawy kołchozów jest możliwe dla kogoś, kto naprawdę rozumie wieś.
Okres najostrzejszego konfliktu politycznego i ideologicznego na wsi trwał do lata 1956. Front był wyraźny i jednoznaczny. Potem walka osłabła, kontury trochę się zatarły, na nowo zaczął się bardziej liczyć czynnik ekonomiczny. Pracowity i energiczny gospodarz przestał być kułakiem, operatywność stopniowo nabierała sensu pozytywnego. Stwarzało to szansę pewnej normalizacji stosunków na wsi.
Na ich ewolucję miały wpływ przede wszystkim dwa czynniki. Pierwszym z nich był odpływ znacznej części młodego pokolenia do miast. Dla społeczności lokalnych był to oczywiście upust krwi, ale także zdecydowane i nagłe zwiększenie kontaktów z miastem, a w nim również z inteligencją. Więzi rodzinne nadawały tym kontaktom autentyzm i trwałość. Oczywiście zmieniało to wzorce kulturowe wsi i jej nastawienia polityczne – czasem w kierunku oportunizmu i karierowiczostwa, czasem jednak w stronę pogłębionej tożsamości ideowej, odwołującej się już nie tylko do własnego chłopskiego rodowodu. Czynnikiem drugim była silniejsza niż kiedykolwiek poprzednio fala postępu i nowoczesności cywilizacyjnej, wchodząca na wieś już w latach sześćdziesiątych. Traktory, maszyny rolnicze kolejnych generacji, motocykle, potem samochody, telewizory, lodówki i łazienki – wszystko to miało znaczenie materialne i prestiżowe. I choć państwowa gospodarka, a zwłaszcza handel epoki gomułkowskiej, a potem gierkowskiej, stwarzały najróżniejsze hamulce rozwoju, wieś zmieniała się z roku na rok – szybciej, niż działo się to w miastach.
„Solidarność“ Polski asfaltowej
Na te nieodległe czasy autor spogląda jednak z nieco innej perspektywy, niż było to poprzednio. Tam odwoływał się do wspomnień o pradziadku, do pamięci dziadka, ojca, wreszcie do fragmentów własnego przedwojennego dzieciństwa. Wieś peerelowska – to dlań odwiedziny u zamieszkałych tam kuzynów, to spostrzeżenia z zewnątrz. Obraz bogaty w szczególy materialne, ciekawy, ale mniej wyraźny w tym, co odnosi się kształtu świadomości. Może brak tu jeszcze dystansu czasowego, potrzebnego dla takiej syntezy, a może po prostu ja się czepiam, żeby znaleźć w tej ważnej i mądrej książce jakieś niedostatki.
Niemniej pytania pozostają, a może nawet – pobudzone przez tę lekturę – stają się bardziej natarczywe. Odnoszą się przede wszystkim do ewolucji świadomości polskiego chłopa w toku ostatnich trzydziestu lat, obecnie – i do tego, co można sobie wyobrazić w bliskiej przyszłości.
Wojciech Wieczorek przypomina lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte jako okres wiejskiej prosperity. Święta prawda, rodzinne gospodarstwo było już wtedy dynamicznym warsztatem, działającym w warunkach lokalnego liberalizmu, podczas gdy miasta wciąż zakorkowane były ekonomią państwową. Równocześnie wiejskie życie ideologiczne bardzo przybladło, odkąd komuna zmniejszyła impet ataków antykościelnych: zauważmy, że terenem, gdzie chłopska niechęć do władzy manifestuje się jeszcze w latach siedemdziesiątych najsilniej, jest walcząca o swe świątynie ogromna wtedy przemyska diecezja biskupa Tokarczuka. Poza nią widoczne są już tylko pojedyncze punkty zapalne. Tylko w nich miejska, inteligencko-robotnicza opozycja antykomunistyczna tamtych lat znajduje chłopskie zrozumienie i poparcie, gdzie indziej jest cisza. Szesnaście miesięcy „Solidarności“ i stan wojenny, a więc pasmo wydarzeń kreujących współczesną ogólnopolską świadomość polityczną, to były głównie doświadczenia Polski miejskiej, czy może raczej Polski asfaltowej i mocno stelefonizowanej, a więc na wieś sięgającej niezbyt głęboko.
Pierwsze lata Trzeciej Rzeczpospolitej wieś zapamięta jako falę ostrego bezrobocia, zjawiska dotkliwego materialnie i zupełnie niepojętego, bo nieobserwowanego od lat sześćdziesięciu, czyli „od zawsze“. Tam, gdzie – jak w Ratoszynie – podstawą bytu były gospodarstwa rodzinne, sytuacja ta wymagała tylko zaciśnięcia pasa. Na ziemiach zachodnich i północnych miało to cechy klęski żywiołowej. Mieszkając dokładnie na granicy indywidualnie gospodarującego Podlasia i pegieerowskich Mazur, widziałem dwie całkiem różne skale tego nieszczęścia. Z Warszawy nie widziałbym precyzyjnie żadnej – i ta konstatacja stanowi pewną przestrogę dla polskiej opinii publicznej, a może i dla dalszej ewolucji naszego życia politycznego. Polska jest duża i bardzo wielobarwna, naiwnością jest wyobrażanie sobie, że się ją zna i rozumie całą.
Dramat bezrobocia był ciężki, ale w swej ostrej formie trwał krótko. Dziś brakuje rąk do pracy nie tylko na Podlasiu, ale i na Mazurach. Te ostatnie są chyba jeszcze biedniejsze, bardziej zaniedbane, a w swych północnych, sąsiadujących z Putinem, regionach po prostu – opustoszałe. Ale też tam sytuacja zmienia się najdynamiczniej. Pojawia się na nowo duża własność ziemska – bardzo różnej maści: od niesympatycznych spekulantów operujących setkami hektarów, poprzez bogatych i bardzo bogatych „paniczów“, wesolutkich, ale ekonomicznie pasywnych i nieefektywnych, aż do właścicieli dużych, w miarę nowoczesnych i świetnie prosperujących zakładów produkcyjnych, zatrudniających znaczne zespoły pracowników. Ta ostatnia kategoria może budzić nadzieje gospodarcze i socjalne w tym regionie. Podlasie zmienia się wolniej, małe gospodarstwa rodzinne nie dysponują dużymi kapitałami, po kredyty sięgają ostrożnie, niemniej wsie budują się tutaj, bardzo dbając o estetykę – niby europejską, ale zatracającą miłe oblicze regionalne. Na pole i do krów moi sąsiedzi jeżdżą samochodami – i z tego względu tęsknią za nieocenionym w takiej eksploatacji „maluchem“.
Bardzo ważne są radykalne zmiany dokonujące się w sferze oświaty i kultury. Lepsze i gorsze uczelnie oferujące licencjaty są już w zasięgu 30-50 km od domu, a więc w promieniu codziennego dojazdu tanim samochodem, magisteria zdobywać trzeba trochę dalej, więc kosztują one rodzinę drożej. Aktualnych studentów lub świeżo ukończonych magistrów spotkać jednak można w bardzo wielu domach. Internet jest w użyciu prawie całej młodzieży. Zagraniczne wyjazdy na krótkoterminowy, paromiesięczny zarobek są w modzie, emigracja na stałe zdarza się bardzo rzadko. Obecność mieszkającej tu na stałe lub niemal na stałe inteligencji najrozmaitszych zawodów i różnych generacji, po pierwsze, kwestionuje tradycyjną kulturę wsi – przez przybyszy z reguły lubianą i chwaloną, ale praktycznie – słabo znaną zarówno tym nowoprzybyłym, jak i miejscowym. Po drugie, ta nowa warstwa wnosi czasem wzorce nowe, czasem bardzo sympatyczne, czasem niesmacznie nowobogackie. Widać to wyraźnie w estetyce urządzania domu i jego przyległości, gdzie króluje zabawny eklektyzm, zapożyczany głównie z bauerskich wzorców niemieckich.
Na zakręcie
Jaka będzie ta polska wieś za lat trzydzieści? Cywilizacyjnie dobiegnie do standardów środkowoeuropejskich – właśnie niemieckich, austriackich, szwajcarskich, a na pewno czeskich. Powie ktoś, że to nadmierny optymizm? Nie wiem, ale patrząc na dynamizm polskich gospodarzy i europejskie ambicje ich dzieci i porównując je z sytą biernością wiejskich regionów prowincjonalnych w tamtych krajach, skłonny jestem prorokować daleko idące upodobnienie warunków życia codziennego. Nie umiem natomiast wyobrazić sobie typu tej przyszłej kultury. Na pewno zmaleje, a być może zniknie kompleks niższości wobec miasta. Już dziś jest w zaniku i dotyczy tylko tychże jeszcze różniących się warunków techniczno-cywilizacyjnych. W dobie internetu mieszczuch traci monopol na nowoczesność, przestaje być autorytetem, a propaganda ekologiczna uświadamia mieszkańcowi wsi walory jego sytuacji.
Rosnąca warstwa wiejskiej ludności z wyższym wykształceniem nie oznacza, że będziemy mieć do czynienia z nową edycją tradycyjnej polskiej inteligencji sprzed stu dwudziestu lat. Inteligent oddychał miastem, wierzył Spencerowi, zmagał się z rosyjską niewolą, bratał się z proletariuszem i bardziej cenił sobie niepokorność niż pracowitość. Był dzieckiem, bardzo udanym dzieckiem – swoich czasów. Wykształcony mieszkaniec naszej przyszłej wsi będzie – tu dotykam podniesionego przez Wojciecha Wieczorka współbrzmienia naszych dwóch książek – kimś innym.
Kultura nowej polskiej wsi jest dziś na zakręcie. Będzie wyrażać dylematy rodzącej się rzeczywistości historycznej, o której można z pewnością powiedzieć jedno: nie będzie podobna do wieku dwudziestego i epok wcześniejszych. To stulecie będzie inne. Będą w nim powtarzane pojęcia polskości, europejskości, wschodnioeuropejskości, globalizmu i uniwersalizmu, ale może także urbanizmu i agraryzmu, kultur i etosów, a na pewno pojęcia wiary i niewiary, chrześcijaństwa – katolicyzmu i prawosławia. Każde z tych pojęć otrzyma jednak nowe konotacje, otoczone zostanie nowymi emocjami, innymi od tych, którymi otaczaliśmy je my. Pewne pojęcia się zdewaluują, inne urosną.
Co z tym zrobi mieszkaniec polskiej wsi? Wiele zależy od tego, czy zdobędzie się na samodzielność myślenia, czy zdoła przekroczyć wyżłobione przez innych koleiny, czy będzie myślowo odważny, wolny od naśladownictwa dróg cudzych. Ważne też będzie, które ze swych własnych tradycji zechce sobie przypomnieć i co z nich odrzucić, a co kontynuować. Wreszcie – co uzna za podstawową treść swojej tożsamości duchowej. Tu pojawi się – a raczej już stoi przed nami – bardzo kontrowersyjnie stawiane pytanie o religijną wiarę i laicyzm. Pytanie to ma dziś kontekst europejski, czy ściślej: unijno-europejski, ale w istocie jest pytaniem uniwersalnym.
Rodowód duchowy polskiej wsi skłania do przypuszczenia, że jej kultura, mająca za sobą opór przeciwko obcej przemocy religijnej w wieku dziewiętnastym, a przeciwko rodzimemu laicyzmowi, popularnemu wśród polskiej inteligencji w pierwszej połowie wieku dwudziestego – i w końcu przeciw brutalnym ateizującym atakom komunistycznym w jego drugiej połowie, że ta tradycyjnie i jednocześnie świadomie religijna kultura odrzuci także rynkowy laicyzm polityków współczesnych.
A jednak analizy przemian współczesnego środowiska wiejskiego w Polsce skłaniają tutaj do postawienia poważnych znaków zapytania. Wiara nie trwa w atmosferze duchowej bierności, jak wyobrażają sobie niektórzy socjologowie, spoglądający na nią z dużego dystansu. Jej trwanie w praktycznym życiu religijnym i w szerszej kulturze zbiorowej wymaga nieustannej pracy. Tu raz jeszcze wypada zgodzić się z Wojciechem Wieczorkiem, kiedy pisze: „wieś potrzebuje dziś pilnie, może bardziej niż kiedykolwiek, dobrych kapłanów“. Oczywiście także – dobrych, aktywnych religijnie, czynnych społecznie i kulturalnie katolików świeckich. Dziś – jak dwa tysiące lat temu – sytuacja wygląda w tym względzie podobnie: „żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało“ …
Pora kończyć. Odnoszę wrażenie, że bliski mi od czterdziestu siedmiu lat Wojtek Wieczorek napisał książkę bardzo ważną, reprezentującą szczególny gatunek eseju historycznego, jaki czyta się z pełną świadomością, że odnosi się on do rzeczywistości dzisiejszej i zarazem zadaje pytania, których wagę docenimy dopiero jutro.
Bohdan Cywiński
Bohdan Cywiński – ur. 1939. Historyk, publicysta i działacz społeczny. Profesor na Wydziale Nauk Historycznych i Społecznych Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Autor kilkunastu książek, m.in.: Rodowody niepokornych, Zatruta humanistyka, Ogniem próbowane, Mój kawałek Europy, Baśń niepodległa, czyli w stronę politologii kultury. Mieszka w Warszawie i Przerośli.