Jesień 2024, nr 3

Zamów

Sfinks, Golem, Robocop

Majstrowanie w łańcuchach DNA, wszczepianie w genom obcych elementów, hodowla organów, klonowanie człowieka, nowe terapie komórkami macierzystymi – to wszystko ma blask nadziei dla człowieka, który nie działa na polu genetyki, biologii, medycyny, a tylko nadsłuchuje sensacyjnych wieści z mediów. Zarazem jednak – brzmi to dla niego groźnie.

Lęk, jaki się pojawia, przerasta doraźne i konkretne zagrożenia. Wydaje się wynikać z utraty jasnego pojęcia, czym jest gatunek ludzki, kim jest człowiek. Już starożytni Egipcjanie ryjący wizerunki człowieka z głową orła czy kota sygnalizowali, że może istnieć istota nadludzka – bóg albo demon o dziwnie pomieszanej cielesności. Lęk przed potwornością jest stary jak świat.

Potwory nie są czymś, co pochodzi z fantazji człowieka. W wyniku patologii ciąży od setek tysięcy lat rodziły się od czasu do czasu osobniki odbiegające od normy, zniekształcone. Pozostawały w pamięci, trwały w opowieści. Od setek tysięcy lat choroby, wady wrodzone, okaleczenia, starość zamieniały ludzi w odpychające i zadziwiające twory.

Heinz Mode, autor monografii „Stwory mityczne i demony” (WAiF, Warszawa 1977, przekład Anna M. Linke) wspomina, że już w 1901 roku pewien ginekolog, profesor Schatz, w odczycie „Bogowie greccy i dziwolągi ludzkie” znalazł dla centaurów objaśnienie: wywodzić się mają od potworków z nadmierną liczbą nóg. Mit przyjmował opowieści o deformacjach jako tworzywo swojej dramaturgii, swoich obrazów. Co więcej, od czasów sprzed narodzin języka i świadomości mózgi kręgowców nawiedzane były przez koszmary, przez obrazy tworzone w sposób przypadkowy biochemiczną pracą mózgu. Nie wiemy, czy sfinksy, gryfy, syreny i centaury zostały wymyślone, czy też się przyśniły, nim je ktokolwiek wymyślił. Od zawsze granica tego, co ludzkie, była wyznaczana przez twory półludzkie, nadludzkie. Od zawsze rzeczywistości przyrody towarzyszyły powoływane przez sny i fantazję drzewa o zwierzęcych szponach, gadające psy i świerszcze, węże morskie i skrzydlate konie. To one były widzialną granicą, za którą przyroda przemieniała się w coś nadprzyrodzonego.

Dla świadomości mitycznej, magicznej, religijnej te wszystkie stwory były częścią oczywistej cudowności i dziwności świata. Jeśli wędrowiec nie dotarł do krain, w których ludzie śpią, przykrywając się swoją ogromną stopą, jeśli nie widział ludów bez głowy noszących twarze na piersi, to widocznie nie podróżował dość wytrwale. Nie było powodu, dlaczego coś, co pomyślane, nie miałoby istnieć.

Potwory i twory mieszane utworzyły zwartą sieć w mitosferze i ikonosferze, obecne są we wszystkich cywilizacjach, wspomagają świat wyobrażeń religijnych, totemicznych organizacji plemiennych, metaforyki literackiej, heraldyki. Są zadziwiającym kontinuum sięgającym od starohinduskich i starochińskich reliefów aż po malarstwo Hieronima Boscha, skrzydlate demony z Los Caprichos, jakie malował Francisco Goya, i stwory z poezji Leśmiana.

Dopiero oschły racjonalizm Oświecenia postawił granicę między cudem a rzeczywistością miary, wagi, katalogów, systemów. W sferze światła mogły się znaleźć najwyżej kopalne szczątki sprzed potopów. Boga i twory bajeczne wyrzucono w sferę ciemnoty, zdegradowano do poziomów zabawki, bajki, metafory. Brzytwą Ockhama próbowano odciąć wszystko, co nie mogło trafić na półkę jako eksponat, pod mikroskop jako preparat.

Świat dziwów nie dał się jednak zamknąć ani w pokoju dziecinnym, ani w pracowni artysty, ani w azylu dla obłąkanych. Freud i Jung wkroczyli wprawdzie w świat snów i podświadomości z takim nastawieniem, jak Darwin i Linneusz w świat przyrody, ale nie rozjaśnili mroków – zapoczątkowali raczej szerzenie się modernistycznego światłocienia przenikającego umysły surrealistów i symbolistów. Człowiek przerażony agresją oczywistości i porządku, przyprowadzony na rozstaje między szaleństwem a mechanizmem, poprosił Franza Kafkę, aby go ukrył w chrząszczu. Racjonalność, która miała stać się nowym źródłem ludzkiej godności, rodziła nieludzkość systemów totalitarnych, odbierała godność ich ofiarom.

Monstrum w sali kinowej

A tymczasem przed monstrum otworzono już ciemność sali kinowej. Tu wolno było wracać do strachów z dzieciństwa, tu szaleństwa i obsesje stawały się towarem, tu artyści znaleźli nowe przestrzenie wyobraźni. Nie było powodu, aby coś, co pomyślane, nie miało ukazać się na ekranie. Kryterium mogły być najwyżej koszty realizacji cudu. Już od Méličsa zaczął się czas widowiska konsumującego i ekstrapolującego odkrycia nauki. Zanim zbudowano tunel pod La Manche, zanim wylądowano na Księżycu, gawiedź obejrzała to już na ekranach jarmarcznych bud i tingel-tanglów zamienionych w pierwsze kina. Zanim dokonano pierwszej reanimacji, wampir Nosferatu zgrabnie wyskoczył z trumny.

W miarę jak nauka i technologia XX i XXI wieku zagarniała coraz to nowe przestrzenie wiedzy, kinematografia przerabiała jej osiągnięcia na swoje sukcesy. W miarę jak w kulturze słabły nurty transcendencji, w produkcji filmowej rozwijał się transgresyjny nurt kultury – ten, który żywi się przełamywaniem barier tabu i obyczaju, otwieraniem świata nowych wizualnych doznań, pokazywaniem tego, czego dotychczas nie widziano, powierzchni planet i głębin oceanów, walk kosmicznych eskadr i pozagalaktycznych potworów, pokazywaniem seksu i jego zboczeń, a także drastycznej przemocy, głębokiej chirurgii, chorób i wynaturzeń, trupów i ran. Tak jakby w zamian za kamuflowanie pytań o przekroczeniu kondycji ontologicznej i poznawczej człowieka w stronę Nienazwanego i Prawdziwego Bytu dawano w obfitości obrazy i zdarzenia stawiające pytania – gdzie kończy się człowiek, ile jeszcze zniesie, jak nisko upadnie, jaki los mogą jeszcze ludzie zgotować ludziom.

W obszarze tego nurtu coraz częściej postacią ekranową okazywał się stwór człekokształtny – robot czy mutant, wytwór przebiegłości kosmitów, tajnych laboratoriów albo szalonego naukowca. Prawo obecności na ekranie zdobywał sobie ten nowy bohater efektownym przekraczaniem ludzkich możliwości fizycznych czy psychicznych, wyglądem potwornym lub uwodzicielsko doskonałym.

Filmy nurtu transgresyjnego i awangarda eksperymentu genetycznego pozostają w osobliwym wzajemnym związku – nauka rozrywa i kwestionuje ontologiczną osobność człowieka i ludzkiej natury, dostarczając tym samym scenarzystom i reżyserom pożywki do fantazji o ludziach z retorty, kosmicznych mutantach, półrobotach, zwierzo-maszynach. Jednocześnie zaś pedagogika ekranu oswaja kolejne pokolenia z prawem nauki do eksperymentalnej swawoli; z zasadą, że będzie zrobione wszystko, co jest możliwe do zrobienia. Zakazy prawne, apele etyczne, uchwały korporacji uczonych – którymi próbują bronić się społeczności lokalne i międzynarodowe – są lekceważone, ignorowane i łamane najpierw na ekranie, co otwiera drogę do łamania ich w laboratoriach i ogłaszania tego w mediach do powszechnej akceptacji.

W jednym ze swoich nowszych (i marnych) filmów, w „A.I. Sztucznej inteligencji”, Steven Spielberg przedstawia dziecko, które jest tworem techniki i ma zastąpić rodzicom zmarłe dziecko. Kiedy się włączy odpowiedni program, dziecko pokocha matkę. Pokocha tak mocno, że zechce stać się człowiekiem. Mechaniczne dziecię wydobyte po dwóch tysiącach lat hibernacji z głębi zamrożonego Atlantyku zażyczy sobie, aby z pukla włosów odtworzyć mamusię, bo chce się do niej przytulić. Co też się stanie, bo nie ma powodu, aby coś, co pomyślane, nie zostało pokazane. Ta idiotyczna historyjka rozgrywa się w świecie, w którym ludzi zastępuje się robotami, bo one się nie rozmnażają, nie grożą eksplozją demograficzną. Są idealnymi pracownikami, a także partnerami seksualnymi, a kłopotów z nimi mniej. Jeszcze mogą dostarczyć sadystycznej przyjemności przy zorganizowanej jak pop-festiwal ceremonii destrukcji i złomowania.

W gorszych jeszcze filmach „Species I” (reż. Roger Donaldson) i „Species II” (reż. Peter Medak) wraże siły w kosmosie bombardują naszą planetę jurną seksbombą, która uwodzi mężczyzn, aby płodzić mutanty. Cała seria filmów o „Obcym” oparta jest na podobnym pomyśle – na pokładach statków kosmicznych, na stacjach badawczych i koloniach karnych w Kosmosie pojawia się niszczycielski obrzydliwy stwór, który odradza się poprzez zagnieżdżenie w łonie kobiety z Ziemi. Na dziesiątki chyba można już liczyć filmy o „Robocopie”, mechanicznym policjancie, który wobec najgroźniejszych plag i przestępstw staje po stronie prawa, niszczy zło w sposób nie tylko skuteczny, ale efektowny i brutalny. Robocop działa jak pułk pirotechników, a zarazem gigantyczna maszyna do szatkowania ludzkiego mięsa.

Produkcja filmów science fiction i fantasy jest kolosalna, a wątki „postgenetyczne” stają się w nich coraz częstsze. Niełatwo dokopać się istotnych impulsów filozoficznych pod pogonią za efektem i sensacją, nachalnym epatowaniem grozą, brutalnością, ekscytacją. Przedziwnie wszechobecne są dwa tematy. Po pierwsze, dążenie do przekroczenia kolejnych barier w wyzwoleniu erotyki od wszystkiego, co ludzkie, rodzinne, pogłębione duchowo, odpowiedzialne, a także dalsze oddzielenie erotyki od macierzyństwa. Po drugie, pogłębiający się strach przed niszczycielskimi możliwościami nowych technologii.

Poplątane nitki podświadomości

Człowiek w filmach tej serii przestaje być traktowany jako skończone dzieło Stwórcy uświęcone tajemnicami wcielenia i zmartwychwstania – zostaje zredukowany do pewnej chwilowej, uwarunkowanej ewolucją formy przeznaczonej do poprawiania, zmiany, eksperymentowania. Ekstrapolacja doświadczeń medycyny przeszczepów, chirurgii plastycznej, protetyki prowadzi do zawieszenia prawa wyjątkowości i suwerenności osoby, do łamania granic posiadających teologiczną sankcję. Niedawna lektura książki „Radziłem się dróg” (rozmowy Jana Jandourka z Tomaszem Halikiem) uświadomiła mi związki tej postawy z teologią „śmierci Boga”. Halik przypomina kabalistyczny mit o Golemie – sztucznym człowieku zrobionym z gliny przez jednego z proroków. Golem miał sam zamazać na swoim czole litery napisu sławiącego Jahwe, tak aby napis głosił „Bóg jest martwy”.

I wtedy Golem zadaje pytanie swojemu stwórcy: Skoro umiesz już stwarzać sztucznych ludzi, skoro już odsłoniłeś tajemnice życia – to czy nie przyjdą teraz do ciebie ludzie i nie ogłoszą cię bogiem? Przecież Bóg jest teraz zbyteczny – jest martwy.

W tej starej legendzie – prawdopodobnie z trzynastego wieku – została pięknie wyrażona „faustowska” pokusa wiedzy jako władzy.

Oczywiście w filmach science fiction, fantasy i podobnych gatunków ujawniają się poplątane nitki podświadomości twórców. Może to być to, co czeski ksiądz-konwertyta nazywa „faustowską pokusą wiedzy jako władzy”, może być chęć uwolnienia się od Boga, który jest Stwórcą, aby uciszyć głos sumienia, w którym przemawia Bóg-Sędzia. Jednocześnie zaś kosmiczne mutanty sycą strach przed „samotnością w kosmosie”, stanowią nadzieję na „maszynkę nieśmiertelności”. Przypomnijmy choćby „Kontakt” wyreżyserowany przez Roberta Zemeckisa, w którym uparta badaczka kosmosu, kosmonautka, dociera do zmarłego ojca w pozaprzestrzennym, ale malowniczym „gdzieś”.

Jak zmieniają świadomość i podświadomość społeczną te masy drugorzędnych i trzeciorzędnych ekranowych widziadeł? Autor notki o „Żołnierzach kosmosu” Paula Verhoevena napisał w miesięczniku „Film”: Dla dorosłych to zbyt głupie, dla dzieci zbyt brutalne – słowa te można śmiało odnieść do lwiej części produkcji filmów rodzaju genetics fiction.

Jan Andrzej Kłoczowski napisał w jednym z esejów tomu „Więcej niż mit”: Człowiek jest zwierzęciem chorym i niemieszczącym się bez reszty w przestrzeni fizycznej zorganizowanej rozumnym wysiłkiem, zagospodarowanej technologiczną przemyślnością. Stają przed nim problemy i trudności wykraczające poza technologię, a ten obszar egzystencjalnego niepokoju odsyła do sfery mitu.

Wesprzyj Więź

Myślę, że główną szkodą przynoszoną przez takie filmy, jest zawracanie z drogi ludzkich myśli dążących do „wykroczenia poza technologię”, kierowanie dążeń i nadziei w sfery zdegenerowanego „mitu technologicznego” ignorującego transcendencję; mitu kierującego się zasadą, że w imię postępu, albo w imię zysku, albo w imię wolności, „wszystko, co pomyślane, powinno być zrobione”.

Piotr Wojciechowski

_________________________________________________
Piotr Wojciechowski – ur. 1938, pisarz i publicysta, prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Absolwent geologii Uniwersytetu Wrocławskiego, Studium Dziennikarskiego Uniwersytetu Warszawskiego i Wydziału Reżyserii Filmowej PWSTiF w Łodzi. Autor powieści, m.in. „Czaszka w czaszce”, „Obraz napowietrzny”, „Próba listopada” i książek dla dzieci. Wykładowca w Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi. Członek Rady Etyki Mediów, członek Komisji Episkopatu Polski ds. Apostolstwa Świeckich, działacz Przymierza Rodzin. Mieszka w Warszawie.

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.