1. Czarnym rokiem dla polskiej teologii był rok 1989. 2. Nie posiadamy ośrodków teologicznych, które by odpowiadały europejskim standardom centrów uniwersyteckich. 3. Nie posiadamy polskiej teologii.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 10/2000
Co pewien czas w prasie polskiej pojawiają się artykuły o polskiej teologii – dobre ich zestawienie znajdziemy w „Więzi” 1999 nr 10[1]. Piszą je pracownicy różnych katolickich uczelni, ich rektorzy udzielają wywiadów. Ton jest zazwyczaj umiarkowanie pogodny: tu czy tam są jakiej mniejsze lub większe uchybienia, ale ogólnie „fajnie jest”: świetna kadra, dobre wyniki, mnóstwo studentów, uznanie w Europie, nowe uczelnie, wydziały. Wszystkie zaś usterki ustaną, gdy na uczelniach pojawią się teologowie świeccy, a zwłaszcza teologowie-kobiety.
Czytając te wszystkie artykuły, a do pewnego czasu starałem się je czytać, zastanawiam się: primo – czy ja jeszcze rozumiem po polsku, secundo – czy jestem przy zdrowych zmysłach?[2]. Tak pisze się o teologii w kraju, gdzie w księgarni z rzadka tylko można ujrzeć teksty soborowe, których – dodajmy – przekład pozostawia, delikatnie mówiąc, sporo do życzenia, gdzie nie ma komentarza do całego Pisma Świętego, a wiele tomów niekompletnego zresztą komentarza KUL-owskiego jest już zupełnie przestarzałe; w kraju, gdzie nie ma mszalika i co gorzej, gdzie stawia się pytanie (sam je wielokrotnie słyszałem) – po co mszalik?[3]. To są rzeczy elementarne, które ma każdy kraj uważany za cywilizowany teologicznie. A tę listę braków można by przedłużyć.
Wielu „uczonych” w czasach komunizmu narzekało na cenzurę – ich arcydzieła teologiczne nie mogły ujrzeć światła dziennego z powodu cenzury. Stąd musieli – stwierdzali to z bólem – pisać do szuflad. Zlikwidowano (chwała Bogu!) cenzurę, otworzyły się szuflady i jakoś nie widać zalewu genialnych dzieł w naszych księgarniach….
Wykrztuśmy z siebie trzy twierdzenia, o których się szepce po kątach, ale o których nie uchodzi głośno mówić: 1. Czarnym rokiem dla polskiej teologii był rok 1989. 2. Nie posiadamy ośrodków teologicznych, które by odpowiadały europejskim standardom centrów uniwersyteckich. 3. Nie posiadamy polskiej teologii.
Czarnym rokiem dla polskiej teologii był rok 1989
Rok 1989, ten rok wielkiego przełomu w Polsce, był zarazem czarnym rokiem dla polskiej teologii. Dlaczego?
Przez lata komunizmu sprawnie funkcjonował KUL, potem, po zniesieniu Wydziałów Teologicznych na Uniwersytetach, powstała ATK, w końcu Papieskie Wydziały Teologiczne (z tym, że wydział krakowski przemienił się w PAT). Tym uczelniom zawdzięczamy fakt, że w czarnych latach komunizmu wychowała się duża grupa polskiej inteligencji katolickiej (duchownej i świeckiej), a KUL-owi w szczególny sposób zebranie wspaniałej biblioteki teologicznej.
Normalne studia teologiczne poseminaryjne miały miejsce zazwyczaj na uczelniach teologicznych za granicą oraz na KUL-u i ATK. Na tych dwóch uczelniach jednak oraz na innych wydziałach funkcjonowały również studia zaoczne (cztery dni w parafii, trzy – na uczelni lub gorzej: dzień na uczelni, sześć dni na parafii – dodajmy: bez dnia odpoczynku). Cokolwiek byśmy powiedzieli, te studia i te stopnie naukowe trudno porównywać ze zdobytymi na solidnych studiach stacjonarnych, a więc całotygodniowych na uczelni, które jednak podejmowali tylko nieliczni studenci. Tak więc powstały dwie wyraźne grupy teologów: tych po solidnych studiach i tych po studiach z doskoku; niektórzy, oczywiście te braki uzupełnili; czy jednak wszyscy?
Studia teologii odbywa się w dość dziwny sposób: idzie się na studia, by zdobyć doktorat, by zrobić habilitację; pisze się artykuł nie z potrzeby rozwiązania problemu, ale dla bibliografii potrzebnej do kolejnych awansów (czy wystarczy do habilitacji?), a książki – dla osiągnięcia profesury. A więc teologia służy nie rozwiązywaniu problemów Kościoła czy człowieka, lecz wspinaniu się po kolejnych szczeblach kariery naukowej. Ważne jest więc nie to, czy się studiuje stacjonarnie czy z doskoku, czyli posiadana wiedza, lecz widzialny rezultat w postaci magisterium, doktoratu czy habilitacji.
Jak wygląda strona moralna takiej teologii „sobie śpiewanej a muzom”? A skutki? Dziwimy się więc, że ludzie nie czytają książek teologicznych i nie pytają teologów o rozwiązanie swoich egzystencjalnych problemów? Niewielką pociechą jest fakt, że w ten sposób studiuje się również niekiedy na innych uczelniach. Od teologów wymaga się nieco więcej.
Wróćmy do studiów. Jeśli nawet weźmiemy te wszystkie studia razem, to wykształciła się zaledwie nieliczna grupa teologów, która nie wystarczała już wtedy nawet na obsadzenie seminariów (a liczba ich wzrastała), nie mówiąc o porządnym obsadzeniu wszystkich wydziałów teologicznych. Już więc przed laty rozpoczęła się wędrówka wykładowców z seminarium na uczelnie i z powrotem. Skutkiem tego spędzali oni więcej czasu za kierownicą czy w pociągu niż w bibliotece. A miało to miejsce wtedy, gdy przez seminaria przechodził wielki wyż powołaniowy. Wołanie o zwiększenie liczby studentów teologii pozostawało bez odpowiedzi.
Nastał rok 1989, który przyniósł wolność. W diecezjach i w zakonach powstał ruch: otwierano studia dla świeckich, kursy dla katechetów, powstały nowe czasopisma, roczniki naukowe, wydawnictwa, radiostacje. Wyższe uczelnie świeckie wołały o wykładowców z filozofii i teologii. Biura pielgrzymkowe o przewodników-fachowców, np. biblistów, po Ziemi Świętej. Uczelnie katolickie, wyzwolone spod kurateli partyjnej, otwierały nowe wydziały i katedry, nowe specjalizacje. Zaczęto myśleć o nowych uniwersytetach i wydziałach teologicznych na uniwersytetach państwowych. Po latach zniewolenia można było coś robić. Wolna prasa katolicka donosiła o coraz nowych inicjatywach. Nastał boom, jakiego dotąd nie znała historia Polski.
To wszystko pięknie. Ale kto miał to wszystko robić? Na taki drobiazg nie zwracano uwagi. Skąd wziąć ludzi, skąd biblioteki (te istniejące w seminariach, niedoinwestowane, przypominają raczej czcigodne antykwariaty niż warsztaty pracy centrów naukowych)? Zaaplikowano dosłownie słowa Wieszcza (niestety, nie pierwszy raz w naszych dziejach!): „Mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił”.
Wątłymi siłami, które istniały, zaczęto to wszystko łatać. Teoretycznie wykładowca miał siedem godzin (na uczelni), potem dalsze siedem (oby tylko!) w seminarium, następną porcję na diecezjalnym studium lub w szkole dla katechetów. Ponieważ część tych zajęć robił za „Bóg zapłać”, a nie we wszystkich diecezjach są mieszkania dla wykładowców, musiał szukać ich przy parafiach, które z kolei wymagały za to dyżurów w kancelarii, konfesjonale, kolędy itd., co oznaczało nowe godziny pracy (i to absorbującej!).
W ten oto sposób młodzi, dobrze przygotowani teologowie, szczególnie po studiach zagranicznych, nie mieli czasu czytać, pisać, czasami nawet pomyśleć i ze świetnie zapowiadających się uczonych schodzili do rzędu teologicznych wyrobników, choćby z habilitacjami. Czy tacy profesorowie teologii mogą się równać poziomem intelektualnym z profesorami wydziałów świeckich? W czasie swych wędrówek po Polsce trafiłem na następujący casus: wikary w parafii z ok. 20 godzinami katechizacji + 6 godzin w jednym seminarium + 4 godziny w drugim + kilka godzin na kursach katechetycznych + obowiązek pisania doktoratu. Wiem, że to przypadek specjalny, ale czy naprawdę aż tak rzadki?
Ale jest jeszcze inny aspekt tego zagadnienia: seminaria. Otóż wiemy, że podstawową zasadą funkcjonowania seminarium jest towarzyszenie przełożonych (i profesorów) klerykom. Niestety, szałowi aktywności uległy seminaria, gdzie niejednokrotnie rektora, wicerektora czy prefekta zatrudniono na uczelni (często odległej o kilkaset kilometrów!). Piękne to „towarzyszenie”, gdy się nie ma czasu dla swoich kleryków. W jednym z polskich seminarium był (czas na szczęście przeszły) jeden ojciec duchowny na ok. 150 kleryków. O profesorach lepiej nie mówić, bo uznano taką sytuację za normalną.
Co się dzieje w takich seminariach, gdzie władza i profesorowie „uprawiają naukę” lub gonią z kursu na kurs, z zebrania na zebranie. W tej sytuacji seminarium przekazuje jakąś tam teologię (ale jaką?), lecz nie uczy teologii, a przecież kapłan to teolog i pasterz. A to wszystko ma miejsce, gdy w całym Kościele słychać wołanie o dobrych księży, gdy Papież pisze adhortację „Pastores dabo vobis”. Od wychowania kleru rozpoczynały się wielkie reformy Kościoła, a od upadku kleru – jego ciemne karty. Tu jednak słowo pocieszenia: gdy rozmawialiśmy o tym z kimś znającym dobrze polskie seminaria, powiedział mi: „Tak, prawda, ale to już przeszłość”. Oby!
W tym wszystkim był jednak i element groteskowy. Wielu „uczonych” w czasach komunizmu narzekało na cenzurę – ich arcydzieła teologiczne nie mogły ujrzeć światła dziennego z powodu cenzury. Stąd musieli – stwierdzali to z bólem – pisać do szuflad. Zlikwidowano (chwała Bogu!) cenzurę, otworzyły się szuflady i jakoś nie widać zalewu genialnych dzieł w naszych księgarniach….
Nie posiadamy ośrodków teologicznych odpowiadających europejskim standardom uniwersyteckim
To twierdzenie może wydać się nieprawdziwe. Jak to, przecież mamy KUL, nowy Uniwersytet w Warszawie, PAT w Krakowie, Papieskie Wydziały Teologiczne, nowe wydziały przy uniwersytetach państwowych i nadzieję na następne…?
Dobra teologia nie zależy ani od płci, ani od stanu. Świetne dzieła z teologii może pisać i duchowny, i świecki, i mężczyzna, i kobieta; partaczyć może zarówno duchowny, jak i świecki, tak samo kobieta i mężczyzna
Nim odpowiemy na to pytanie, spróbujmy odpowiedzieć na inne: jakie są zadania centrum o charakterze uniwersyteckim? Są to:
- prowadzenie zajęć, dydaktyka;
- nadawanie stopni naukowych;
- prowadzenie indywidualnych i zbiorowych badań naukowych oraz ich publikowanie;
- stanowienie pewnego rodzaju universitas studentów i wykładowców.
Otóż co do dwóch pierwszych punktów nikt nie ma wątpliwości: dydaktyka i nadawanie stopni funkcjonuje sprawnie, choć do tego jeszcze wrócimy. Gorzej jest z dalszymi.
W czasie jednego z moich pobytów w Niemczech opowiadał mi jeden z kolegów profesorów, że raz na tydzień spotyka się razem kilku teologów i filologów klasycznych, by wspólnie czytać Plotyna, oczywiście po grecku. Taka sytuacja w Polsce byłaby niewyobrażalna. Profesorowie bowiem wpadają na uczelnie i co szybciej wracają do domu, do swoich prac. Cierpią na tym studenci, którym brak kontaktu z profesorem, cierpi uczelnia, cierpią sami wykładowcy, którym też potrzebna jest spokojna dyskusja ze studentami i kolegami.
Jest jeszcze inny powód niemożliwości takiej sytuacji: znajomość języków klasycznych. Od lat bowiem wszystkie reformy programów seminariów (także ta ostatnia) – a przeżyłem ich kilka i wszystkie bezskutecznie oprotestowałem – zaczynają od likwidacji godzin łaciny i greki. Gra tu rolę wstręt teologów „posoborowych” do języków klasycznych (jak zresztą do wszystkiego, co wymaga większego wysiłku), a niemałą rolę odgrywają względy demagogiczne – likwidowanie godzin łaciny zawsze zachwyca studentów. Skutek – coraz liczniejsze kadry pracowników naukowych nie potrafią przetłumaczyć najprostszego tekstu łacińskiego, nie mówiąc o greckim.
Ale i na to znaleziono lekarstwo – odkryto nowe „źródła teologii”: dzieła polskich pisarzy dostępne teologom nie znających łaciny ani greki. Czekam więc na prace o teologii Orzeszkowej, Konopnickiej, Prusa, Witkacego, a może doczekam się nawet teologii „Koziołka Matołka” Kornela Makuszyńskiego. Co więcej, dochodzą wieści o jeszcze bardziej oryginalnych „źródłach teologicznych”, np. filatelistyce; miały ponoć powstać prace o motywach biblijnych na znaczkach pocztowych. Czekamy na dalsze pomysły! Oto mamy skutki polskich „reform” i walki z łaciną.
Ale polskiej teologii brakuje nie tylko podstawowego narzędzia pracy, lecz także logicznej struktury. Nie jestem w stanie dać oceny ogólnej sytuacji na polskich wydziałach, mogę jednak spróbować ocenić ją z punktu widzenia mojej działki: patrologii. Otóż tu polska teologia stanowi unikat w skali światowej: na KUL i dawnej ATK zlikwidowano patrologię na wydziałach teologicznych. Na ATK przeniesiono ją na Wydział Nauk Historycznych i Społecznych (sic! – przypadek iście unikalny w dziejach teologii europejskiej: socjologia, i Ojcowie, i historia), na KUL natomiast wprawdzie jest w strukturach Wydziału Teologicznego, ale w Instytucie Historycznym (dodajmy: jednym z dwóch na tymże Uniwersytecie, co budzi wesołość w kołach naukowych Europy), tak że student specjalizujący się w patrologii musi studiować tematy tak ważne dla patrologa, jak czasy Napoleona, renesans, historię Kościoła w Polsce.
Ileż czasu, sił i pieniędzy marnuje się w ten sposób! A przecież patrologia (lub jak ją nasi teologowie nazywają: „nauka o starociach”) wprawdzie nie jest podstawowym przedmiotem studiów teologicznych, niemniej pamiętać należy, że wielka odnowa teologii XIX i XX w. wyszła ze studiów nad Ojcami Kościoła: świadkami są tu kard. Newman, Yves Congar, Henri de Lubac, Karl Rahner, Hans Urs von Baltasar – by wymienić kilku.
Takim sposobem zlikwidowano naukę o tradycji (mówię o starożytnej, prawdopodobnie rzecz się ma podobnie z tradycją późniejszą, o Bizancjum nie mówię, bo tym się nikt nie zajmuje, ale zapytam: jak można rozumieć teologię prawosławną, nie znając Bizancjum?). Znika studium tradycji, natomiast pojawiają się jeden po drugim instytuty ekumeniczne. Ekumenizm stał się po Soborze normalnym elementem naszego myślenia i nie wyobrażam sobie, by teolog, historyk czy patrolog mógł uprawiać te dziedziny inaczej, jak ekumenicznie. Co innego jednak, jeśli chodzi o instytuty ekumeniczne, na których studiuje się szczególnie tradycję prawosławną czy protestancką. Takie studia nie byłyby niczym dziwnym. Ale nie u nas, gdzie, by wyliczyć teologów znających się na tradycji (patrystycznej, przynajmniej), wystarczyłyby palce tylko jednej ręki, i to większość zostałaby wolna!
Student poznaje zatem tradycję bratnich Kościołów, nie znając swojej i widzi np. protestantyzm czy katolicyzm oczyma protestanckimi. Tak powstają teologowie, którzy wprawdzie wiedzą, gdzie jest Krym, mają jednak poważne trudności ze znalezieniem Rzymu. A co będzie za kilka lat, gdy rozwinie się ta nasza dziwaczna teologia, która stopniowo traci swoją tożsamość?
I w końcu badania naukowe na naszych uczelniach. Wróćmy znowu do Ojców Kościoła. Od kilku lat, w miarę przekształceń wydziałów teologicznych, widzimy stopniowe odpływanie prac naukowych z ośrodków teologicznych. ATK w najcięższych latach stworzyła serię przekładów „Pism Starochrześcijańskich Pisarzy” i wydała około siedemdziesiąt woluminów oraz serię studiów „Studia Antiquitatis Christianae”, z tomami obcojęzycznymi, które zdobyły sobie miejsce w nauce na Zachodzie (sam wywiozłem kilka jej kompletów na prośbę zagranicznych kolegów). Obydwie inicjatywy usnęły, zdaje się z braku funduszów: druga ukazuje się w formie zredukowanej – zeszytów z sympozjów.
KUL z kolei zlikwidował świetną bibliografię antyku chrześcijańskiego w Polsce, której tom pierwszy wzbudził zazdrość naszych kolegów za granicą; widziałem zebrany cały materiał do tomu II – nie ujrzał światła dziennego. Nie ukazały się dalsze tomy „Apokryfów Nowego Testamentu”, nie ruszyła dawno zapowiedziana „Seria Apokryfów Starego Testamentu”; usnęła po trzech tomach ciekawa seria założona przez prof. L. Małunowicz: „Starożytne teksty chrześcijańskie”. Po jednym tomie dzieł Jana Chryzostoma w przekładzie prof. T. Sinki (od pół wieku czekamy, by wydano w końcu te przekłady!) wydanym przez PAT, drugi ukazał się już wspólnie z WAM.
Z uczelnianych wydawnictw patrystycznych uchował się tylko „Vox Patrum” na KUL, inne serie patrystyczne przejęły wydawnictwa pozauniwesyteckie: WAM, Tyniec, Wydawnictwo M, które umiały skorzystać z wolności i w ciągu kilku lat wydały ponad pięćdziesiąt tomów pism Ojców porządnie opracowanych. Tak polskie wyższe uczelnie katolickie pozbyły się tego, co legitymowało ich status uniwersytecki w rankingu polskim i światowym.
Ale co innego jeszcze niepokoi: przekłady. W każdym cywilizowanym świecie naukowym muszą istnieć przekłady ważnych dzieł naukowych. Ale one nie mogą wyręczyć teologów w tworzeniu rodzimej nauki; następuje katastrofa, gdy one zaczynają dominować. A tak się dzieje w Polsce. Wszystko się tłumaczy: przygotowuje się przekład, świetnego zresztą, „New Jerome Biblical Commentary”, ponieważ polscy bibliści albo nie umieją skomentować Biblii, albo nie potrafią się do tego zmobilizować; przekłada się encyklopedie i słowniki biblijne (a przecież ćwierć wieku temu KUL potrafił wydać przyzwoitą jak na owe czasy dwutomową Encyklopedię Biblijną). A do tych tłumaczeń nasi wydawcy i uczeni nie potrafią nawet opracować polskiej bibliografii, co jest też poważną winą chciwych i nieambitnych wydawnictw, którym nie zależy na poziomie książki. Nie mówmy, że polska teologia jest w rozwoju – pogrąża się w głębokim regresie…
Wróćmy jeszcze do dydaktyki. Jak może istnieć porządna dydaktyka na wydziałach o charakterze uniwersyteckim bez badań naukowych? Jak mogą zaharowani i zagonieni profesorowie przekazywać studentom wiedzę teologiczną na jakimś poziomie? Jak może przygotowywać przyszłych teologów profesor prowadzący seminarium naukowe z pięćdziesięcioma magistrantami oraz kilkunastoma doktorantami, i to bez pomocy młodszej kadry naukowej? Jak może pracować profesor, który w jednym roku firmuje 37 prac magisterskich, czyli powinien teoretycznie poprawić grubo ponad 2000 stron?
Dodajmy, że profesorowie, z wyjątkiem świetnej biblioteki KUL, nie dysponują bibliotekami na przyzwoitym poziomie, w których zawsze brakowało i brakuje pieniędzy na zakup nowych publikacji i na prenumeraty, szczególnie te zagraniczne? Jak można otwierać nowe centra teologiczne w miejscach, gdzie nie ma przyzwoitych bibliotek teologicznych? Ale widocznie można… (choć kiedyś, gdy decydowała Kongregacja do Spraw Wychowania Katolickiego, zwracano na to pilniejszą uwagę). A podle opłacanych profesorów w większości nie stać na prenumeraty, na zakup książek, na udział w międzynarodowym życiu naukowym, np. na udział w kongresach. Jak w tej sytuacji wygląda dydaktyka, jaki jest poziom prac doktorskich czy habilitacyjnych? Czy naprawdę uniwersytecki?
Nie posiadamy polskiej teologii
I tak doszliśmy do sytuacji tzw. teologii polskiej. Powiedział mi onegdaj pewien teolog zachodni, znający polski i śledzący polską teologię, że stanowi ona ortodoksyjne popłuczyny teologii zachodniej. Definicja niegdyś prawdziwa, dziś tylko częściowo aktualna: popłuczyny zostały, ortodoksja i ortopraksja stopniowo znikają.
Niedawno opowiadano mi, że w jednym z seminariów duchownych przybył świeżo upieczony dogmatyk na jednym z polskich wydziałów teologicznych. Po pół roku alumni seminarium stwierdzili, że piekło nie istnieje. Już nie tylko niemieccy, ale i polscy teologowie atakują celibat przez kamerami telewizji, polscy teologowie tłumaczą dzieła Hansa Künga (choć nie bardzo zdają sobie sprawę, że jest to już pieśń przeszłości). Powie ktoś, że w Holandii czy w Niemczech jest gorzej. Tak, ale tam przynajmniej ktoś przeciw temu protestuje. U nas też protestują – profesor jednej z katolickich uczelni brał udział w kontrowersyjnej historycznie i politycznie dyskusji radiowej: uczelnia słusznie zareagowała. Ale jakoś nikt nie protestuje przeciw kontrowersyjnym poglądom teologicznym. Bo politycznie trzeba być correct, teologicznie nie.
Powiedział mi kiedyś pewien teolog zachodni, znający polski i śledzący polską teologię, że stanowi ona ortodoksyjne popłuczyny teologii zachodniej. Definicja niegdyś prawdziwa, dziś tylko częściowo aktualna: popłuczyny zostały, ortodoksja i ortopraksja stopniowo znikają
Nie lepiej się ma sprawa otropraksji. Jan Paweł II wydał list o świętowaniu niedzieli, biskupi polscy wydawali listy w tej sprawie, posłowie w Sejmie domagali się zaniechania pracy w niedzielę. A na uczelniach katolickich księża profesorowie (katolicy!) prowadzą zajęcia z teologii (katolickiej) dla sióstr (katolickich!) w niedzielę: i to, o ile wiem, nie na jednej uczelni. Rektorów, senaty akademickie, profesorów i przełożone zakonne wysyłające swoje siostry na te studia nie martwi gwałcenie ani III Przykazania Bożego, ani nauczania papieskiego. Nie dotyczą ich listy biskupów, ani protesty katolickiego laikatu. Oto ortodoksja made in Poland…
Niewątpliwie teologia duszpasterska jest najpiękniejszym kwiatem teologii, do której zmierzają wszystkie dziedziny teologii. Polska jest krajem, gdzie księża poświęcają bardzo dużo czasu właśnie pracy duszpasterskiej. Tymczasem na polskich uczelniach teologia duszpasterska jest zaliczana do tzw. teologii rozrywkowych (innych jej określeń tu nie przytoczę), a popularyzacja teologii jest źle widziana. Skutki tego nie dają na siebie czekać: kiepskie i brzydko wydane podręczniki szkolne, które zamiast teologów piszą wikarzy z parafii, brak programów katechetycznych, brak elementarnych pomocy duszpasterskich, np. porządnych komentarzy duszpastersko-liturgicznych do czytań, mszalików itp., jakimi zawalone są księgarnie katolickie na Zachodzie!
Oglądając tę obfitość publikacji w księgarniach zachodnich, zastanawiam się, gdzie panuje kryzys teologii – tam czy w Polsce? Czy dziwić się mamy, że księża na parafiach mają do teologów pretensje, i to zupełnie uzasadnione? Gorzkie uwagi o „teologach nierobach” słyszę często. I dziwimy się, że w pracy parafialnej rodzi się „radosna twórczość” nie oparta o jakąkolwiek teologię?
Czy porządna teologia leży u podstaw naszej działalności duszpasterskiej? Czy organizowane akcje duszpasterskie mają swoje zaplecze teologiczne? A przecież pojawiają się coraz nowe wyzwania i zapytania: klonowanie, bioetyka, zasady etyczne rządzące Unią Europejską itd. itp. Czy rady duszpasterskie, komisje duszpasterskie i katechetyczne działają przy współpracy teologów, czy też panuje praktycyzm, w którym nie jest konieczna refleksja duszpasterska? Jaka jest więc pozycja teologa w polskim duszpasterstwie?
A jaki jest poziom naszych pozycji teologicznych, czasopism, publikacji? Temat oczekuje na opracowanie. Kilkadziesiąt lat temu polscy teologowie porwali się na szaleńczą imprezę: wydawanie kilkunastotomowej Encyklopedii Katolickiej. Przywitał ją entuzjazm powszechny. Nie przewidziano tylko dwóch drobnych szczegółów: że nie mamy specjalistów w Polsce do ogromnej części haseł (świetny niemiecki „Lexikon für Theologie und Kirche” ukazuje się przy współpracy uczonych z całej Europy) i że dobrych autorów i fachowych redaktorów trzeba porządnie opłacić. Dużą część artykułów piszą zupełnie przypadkowi ludzie, nie mający nic wspólnego z daną dziedziną, bądź to dlatego, że nie mamy z tej dziedziny specjalistów, bądź też Redakcja nie potrafiła ich znaleźć.
Z kolei przypadkowi redaktorzy zmieniają artykuły: wstawiając „nowe” wiadomości, likwidując inne, zmieniając poglądy, bibliografie itd., czyli piszą nowe hasła, podpisując je nazwiskami autorów, którzy tych rzeczy nie tylko nie napisali, ale i nie mieli nawet zamiaru napisać. Grzegorz z Nyssy został bratankiem Bazylego; hasło „Beda” opublikowane, mimo moich protestów, pod moim nazwiskiem, napisał jakiś nieznany mi osobnik; data wydania największej serii Ojców „Patrologii” Migne’a jest podawana w kolejnym wydaniu błędnie i data ta zadomowiła się już w naszych publikacjach naukowych. To tylko kilka kwiatków. Tak przy centrum uniwersyteckim powstaje encyklopedia, której zarówno zgromadzona wiedza, jak i błędy już dziś rzutują i będą przez wieki całe rzutować na polską teologię.
Ale wróćmy do teologii. Niedawno ktoś napisał, że nadzieja teologii leży w ludziach świeckich, ktoś inny, że w kobietach uprawiających teologię. Dobra teologia nie zależy ani od płci, ani od stanu. Świetne dzieła z teologii może pisać i duchowny, i świecki, i mężczyzna, i kobieta; partaczyć może zarówno duchowny, jak i świecki, tak samo kobieta i mężczyzna. Stąd upominanie się o dostęp do nauczania i kobiet, i szerzej świeckich jest rzeczą zrozumiałą i słuszną, choć rodzą się tu szczególne trudności, o których się nie mówi (a więc nie istnieją!). Teologia bowiem jest nauką, która wymaga nie tylko dyscypliny umysłu, ale musi być związana z wiarą, modlitwą i życiem chrześcijańskim, co już stwierdzono w starożytności chrześcijańskiej.
Jeśli chodzi o duchownych i siostry zakonne, sprawa jest względnie prosta: ich studium teologii łączy się (albo powinno się łączyć) z życiem modlitwy. Ale jak zapewnić to samo świeckim studentom teologii, a więc tę wymaganą ze strony samej teologii obecność wiary, pracy wewnętrznej i życia modlitwy? Jak to pogodzić z akademickością uczelni? Czy dla studentów teologii wystarczy duszpasterstwo akademickie (o ile jest na uczelni)? Jeden ze świeckich teologów – chwała mu za to – dopomina się wprost o ojców duchownych dla świeckich studentów teologii, podobnie jak funkcja ta istnieje w seminarium. Ale co robić, jeśli zapisują się, studiują i robią stopnie naukowe z teologii ludzie niewierzący czy niepraktykujący (znam bolesne przykłady)? I co zrobić, by uczelnia katolicka nie dostarczała autorów do pism antyreligijnych?
Tu, dodajmy, powstaje ogromny problem wykładowców na wydziale teologii jako świadków nauczanej teologii, a dotyczy to zarówno ludzi świeckich, jak i duchownych. Czy wystarczy formacja religijna w jakimś ruchu? Na te pytania nie potrafię odpowiedzieć, ale wysuwając słuszne postulaty obecności ludzi świeckich i kobiet, musimy również szukać odpowiedzi i na te pytania.
A przecież problem ludzi świeckich w Kościele – problem elit katolickich budujących Kościół, a nie tylko krytykujących go – jest jednym z najważniejszych problemów Kościoła XXI wieku. Mam poważne obawy, że w szale pospiesznego otwierania coraz to nowych instytucji naukowo-dydaktycznych nie zastanowiono się nawet nad tymi problemami, od których rozwiązania zależy oblicze polskiego katolicyzmu; brak ich rozwiązania może natomiast spowodować już w niedalekiej przyszłości bardzo poważny kryzys religijny w Polsce.
*
Nie chciałbym być Kasandrą, ale obserwując stopniową degradację życia teologicznego, mam wrażenie, że trzeba wołać wielkim głosem. Z jakim skutkiem? Czy ludzie, którzy często sami zdobyli laury naukowe z doskoku, uważający obecny stan rzeczy za normalny oraz twierdzący, że wszystko jest OK (z wyjątkiem, oczywiście, wiecznego malkontenta Starowieyskiego!), zdołają zrozumieć całą sytuację? Ale przecież obok nich są na szczęście teologowie, którzy w naszej sytuacji starają się coś zrobić i którzy są szczerze zatroskani o sprawy teologii w Polsce. Ich dorobek ginie jednak wobec coraz to nowych, niezaspokojonych potrzeb.
Nie jest żadnym pocieszeniem, że polskie szkolnictwo wyższe przeżywa głęboki kryzys. Kościół nie może istnieć w XXI wieku bez zaplecza refleksji teologicznej. Daleki jestem jednak od twierdzenia, że teologowie mają rządzić Kościołem. Rządy Kościołem należą do biskupów i każde podważanie tego stanowiska jest po prostu nieporozumieniem. Ale biskupom, którzy z samej racji urzędu muszą się wypowiadać w bardzo wielu kwestiach, potrzebna jest pomoc teologów, specjalistów od tych właśnie szczegółowych problemów. Widzieliśmy to na II Soborze Watykańskim, który dał nam model takiej właśnie współpracy biskupów i teologów. Taki model pokazuje również obecny pontyfikat, gdzie przy papieżu stoi synod biskupów wspomaganych przez teologów.
Polska wybrała model pozornego duszpasterstwa i rzuciła wszystkie siły na pierwszą linię. Może się to jednak skończyć jak z armią, która wszystkich, łącznie z oficerami sztabowymi i kucharzami, rzuciła na pierwszą linię frontu i zwyciężyła, ale zmógł ją głód, gdyż nikt nie pomyślał o posiłkach ani o jej zaprowiantowaniu. Taka jest właśnie polska sytuacja: niewydolne wyższe uczelnie teologiczne (na pewno wyższe, ale czy na pewno uniwersyteckie?), brak centrów teologicznych (bo uczelnie stały się raczej centrami dydaktycznymi niż naukowymi), brak tradycji twórczego uprawiania teologii (czy jednak istniała w Polsce tradycja takiego uprawiania teologii? W XVI wieku na pewno, ale potem?), a na domiar złego – stan ogólnego zadowolenia.
Quid faciendum? Nie potrafię dać recepty, bo to nie jest zresztą celem tego artykułu, który chce tylko postawić problemy, często wstydliwie ukrywane. I bardzo bym chciał nie mieć racji. Jedno jest pewne: podejmijmy w końcu dyskusję o stanie polskiej teologii! I to nie o kolejnych zmianach struktur, o tworzeniu kolejnych wydziałów, o wydawaniu stopni, ale o stanie polskich uczelni teologicznych, a przede wszystkim o roli i statusie polskiego teologa. Gdzie ją prowadzić? W komisjach Episkopatu Polski, na uczelniach (wydziałach, w seminariach), w pismach teologicznych i publicystycznych czy też nie wiem gdzie; wszędzie tam, gdzie są zainteresowani. Ważne jest, by w końcu ten temat podjąć, bo tempus urget i wkrótce może być za późno.
A wszystkich bardzo zadowolonych z siebie teologów i publicystów proszę gorąco: przestańcie zagłaskiwać polskich teologów, polskie uczelnie teologiczne i polską teologię. Bo można także zagłaskać na śmierć.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 10/2000 pod tytułem „Zagłaskana teologia”
[1] W numerze tym, zatytułowanym „Mapa intelektualna polskiego katolicyzmu”, redakcja miesięcznika „Więź” zamieściła m.in. szkic Elżbiety Adamiak i Józefa Majewskiego „Teologia między Odrą a Bugiem. Kilka pytań o stan teologii polskiej w czasie przełomu”.
[2] Tekst ten przeczytało szereg teologów, którym jestem bardzo wdzięczny za ich krytyczne, niejednokrotnie surowe uwagi, które pozwoliły mi przedstawić jaśniej i pełniej szereg problemów.
[3] By być dobrze zrozumianym – mszalik to nie mechaniczny przedruk tekstów mszalnych, ale teksty opatrzone porządnym komentarzem biblijno-liturgiczno-duszpasterskim.
1/ Poproszę o sequel „Dwadzieścia lat później …” Pewne wskazówki można odnaleźć w artykule Michała Rzeczyckiego na portalu Magazynu „Kontakt”.
2/ Mam dziwne wrażenie, że to studium znakomicie dałoby się zaaplikować również do opisu stanu „nauk doczesnych” w Polsce.
Dziekuje za wskazowke. Artykul Michala Rzeczyckiego to bardzo trafne uzupelnienie powyzszych slow: https://magazynkontakt.pl/pseudomistycyzm-faryzeizm-dwuznaczny-stosunek-do-zycia-czym-zgrzeszyl-kosciol-w-trakcie-pandemii/
Zgadzam się: „Nie posiadamy ośrodków teologicznych, które by odpowiadały europejskim standardom centrów uniwersyteckich. 3. Nie posiadamy polskiej teologii.”
Jest jeszcze gorzej, prace osób sięgających po tytuły naukowe często są infantylne i grafomańskie, tak słabe [ małe środowiska wzajemnej adoracji], że zaliczenie ich do akademii jest wielkim nieporozumieniem [ przynosi ujmę].
„Czy tacy profesorowie teologii mogą się równać poziomem intelektualnym z profesorami wydziałów świeckich? ” – Myślę, że Pan Profesor już to wie, że nie mogą i nie równają się, jest między nimi przepaść na różnych poziomach i obszarach, choćby i w tym, że ci pierwsi, tzw. „teologiczni naukowcy” w przeważającej mierze nie potrafią nawet podjąć dyskursu w swojej dyscyplinie z ośrodkami teologicznymi za granicą, nie prowadzą oryginalnych badań, nie są zdolni zaproponować oryginalnej pracy [ po co zatem publikować?], w moim przekonaniu, nawet nie mają świadomości naukowej i piszą ku pokrzepieniu własnego „ego”.
Dziękuję Panu profesorowi za ten tekst, który jak czytam z biogramu, na uczelni katolickiej nie wykłada. To widać.
Obecnie teksty grafomańskie na teologii nazywa się ” wnikliwe”.
„Taka jest właśnie polska sytuacja: niewydolne wyższe uczelnie teologiczne (na pewno wyższe, ale czy na pewno uniwersyteckie?”
Gdyby się tak zastanowić , to w moim przekonaniu nie zasługują na miano wyższych uczelni, może centrów konferencyjnych i rekolekcyjnych albo szkół katechetycznych o profilu pedagogicznym. Z nauką niewiele mają wspólnego, często nie prowadzi się ważnych badań, publikacje polegają na streszczeniu wyników badań innych naukowców [ chwała, jeżeli potrafią w ogóle streścić, a nie skopiować]. przychylam się do opinii profesora, że nie zasługują przede wszystkim na miano uniwersytetu, nie tylko ze względów badawczych, ale również kultury i misji uniwersytetu. O etyce już nie wspominam, ale to zagadnienie jest dziś kościołowi w Polsce obce i odległe, jak początki świata.
Nie bez kozery uczelnie państwowe nie chcą u siebie teologów. Gdyby wydziały teologiczne wiodły prym choćby w Europie, to podejrzewam, że sprawa wyglądałaby inaczej.
Uczelnie państwowe nie chcą teologów, bo za tytułem nie idzie dorobek, nie spełniają kryteriów naukowych tytułowi przypisanych. Nie ma zaufania do środowiska i uzyskiwanych w tej dyscyplinie tytułów.
Czy ks. Marek Starowieyski napisałby aktualizację tego artykułu, tj. na temat problemów nauk teologicznych? Wg mnie jest strasznie i czarno, ale może ks. Marek Starowieyski widzi to inaczej. Taki tekst byłby mile widziany, poza tym, cóż ma dziś do stracenia:-)
Wskaźnikiem poziomu polskich elit kościelnych jest wiara profesora arcybiskupa Jedraszewskiego w prawdziwość kroniki Kpinomira.
I nikomu to nie przeszkadza. Brak teologii nie przeszkadza też w walce z genderem i elgiebetem. A czy Kościołowi w Polsce trzeba coś więcej do szczęścia?
Tyle że z Kpinomirem to jednostkowy przypadek. Bardziej miarodajnym i kompromitującym wskaźnikiem jest wiara w mord rytualny wyrażana przez teologicznych tuzów z profesorskimi tytułami.
To nie jest „wiara”, tylko antysemityzm, na który od lat (setek lat ?) jest przyzwolenie najwyższych zwierzchników w polskim administracyjnym KRK. Przedwojenny antysemityzm, wojenny, powojenny (on najbardziej poraża !), antysemityzm radiomaryjny wczesnych lat 90-ch XX w. – dopóki prawo cywilne nie zaczęło praktycznie działać, i ostentacyjny antysemityzm oznaczał spore koszty finansowe (zadośćuczynienia !). Dziś w katedrze gotyckiej w Świdnicy , przy bocznym ołtarzu- darze jednego z cechów rzemieślniczych w średniowieczu, wisi w dwóch językach informacja „historyczna” o okolicznościach złożenia tego daru: oto Żydzi sprofanowali Hostię.Wszczęto śledztwo. Kilkunastu z nich w toku śledztwa przyznało się do owego czynu bez ociągania (tortury, powszechne wówczas w najdrobniejszych sprawach karnych – dopisek mój). Sprawców ukarano. Część śmiercią. Dla przebłagania Boga zajęto synagogę, którą zniszczono, w to miejsce budując kościół katolicki. Wszystkich Żydów precz z miasta wygnano. Kropka. Informacja podkreśla historyczność tych wydarzeń (sic!). Kaplica najbliższa Ołtarza, a tużobok, oczywiście, wielki portret JP II. Tak, próbowałam rozmawiać o niestosowności z jakimś człowiekiem z obsługi Katedry (ksiądz ?? świecki ?). Powiedział ze wzgardliwym uśmieszkiem , że o wszystkim decyduje biskup. Odpowiedziałam, że chyba jednak Bóg…Cóż, potem protestanci swoje wycierpieli w tym jakże bogatym mieście.