rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Historia pewnej miŁOŚci

Łoś w Biebrzańskim Parku Narodowym. Fot. Magdalena Fijołek

Jeśli bez szemrania wstajesz o trzeciej nad ranem, po łyku kawy wsiadasz w auto i przemierzasz 170 km tylko po to, by zobaczyć łosia brodzącego w rozlewiskach, to wiedz, że dosięgnęła cię łosiomania. Z tej drogi nie ma powrotu.

Brązowa, na pierwszy rzut oka bezkształtna bryła osadzona na nieproporcjonalnie długich i cienkich kopytach, z głową wydłużoną jak u konia, porożem zapożyczonym od jelenia i uszami, których nie powstydziłby się osioł. Łoś jawi się jako dziwaczna hybryda, jakby dla żartu złożona z części ciał innych zwierząt. A jednak to zwierzę dorabia się coraz większego fanklubu. Fanklubu, który – mam nadzieję – po lekturze tego tekstu wzbogaci się o kolejnych członków i członkinie.

Czy będę uderzała w sentymentalne tony? Zapewne. Ale musicie Państwo mi to tym razem wybaczyć – łoś bowiem zajmuje w moim życiu tak wyjątkowe miejsce, że naprawdę trudno mi o nim pisać czy opowiadać bez odrobiny patosu.

Jak to się zaczęło

Z ważnymi dla nas wydarzeniami chyba już tak jest, że gdy wracamy pamięcią do dnia, w którym nastąpiły, często jesteśmy w stanie dokładnie odtworzyć, gdzie, z kim, i co wtedy robiliśmy.

Ta historia narodziła się ponad trzy lata temu, pewnego grudniowego wieczoru, z pozoru identycznego jak wszystkie pozostałe grudniowe wieczory. Właśnie krzątałam się po domu, gdy z sąsiedniego pokoju dobiegł mnie głos męża, który dostał zadanie znalezienia w internecie ciekawego miejsca na jednodniowy wypad. „Ej, a wiesz, że istnieje coś takiego jak łosiostrada”? – zapytał. „ŁOSIOSTRADA?!”. Nie, nie wiedziałam.

Brzmiało to śmieszno-dziwacznie, ale na tyle intrygująco, że porzuciłam składanie ubrań i podeszłam do komputera, żeby dowiedzieć się więcej. W miarę przeglądania kolejnych internetowych stron i blogów, gdzie znaleźliśmy mnóstwo ujęć podlaskiej Carskiej Drogi (bo taka, jak się później dowiedzieliśmy, jest oficjalna nazwa „łosiostrady”) z dumnie pozującymi łosiami, nasz apetyt na spotkanie z tymi zwierzętami wzrastał.

Carska Droga
Carska Droga. Fot. Magdalena Fijołek

Dodatkową atrakcję stanowił fakt, że Carska Droga znajduje się w sercu Biebrzańskiego Parku Narodowego, w którym jeszcze żadne z nas nie było, a który słynie ze zróżnicowanych przyrodniczo bagien i mokradeł.

Szybko podjęliśmy decyzję, że łosiostrada będzie następnym celem z cyklu naszych mikropodróży po Polsce.

Bożonarodzeniowe spotkanie z panią klępą

Akurat tak się złożyło, że pierwsza wyprawa wypadła w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Wstaliśmy rano, ale nie za wcześnie, mając świadomość, że słońce o tej porze roku nie za bardzo śpieszy się do pobudki. Jeszcze tylko przystanek na stacji benzynowej, by kupić kawę oraz coś do przegryzienia, i już można było ruszać w drogę trasą S8, która niemal bezpośrednio miała nas zaprowadzić do tajemniczej krainy łosia.

Do dziś nie wiem, czy był to wyjątkowy łut szczęścia, czy bożonarodzeniowy prezent od losu, ale po niespełna dwóch godzinach jazdy, i jakieś piętnaście sekund po minięciu czerwonej tablicy informującej, że właśnie wkraczamy na teren Biebrzańskiego Parku Narodowego, naszym oczom ukazał się – cóż za niespodzianka – najprawdziwszy łoś.

Była to samica, zwana fachowo, jak się później dowiedzieliśmy, klępą (od tamtej pory słowo to straciło dla mnie wszystkie pejoratywne konotacje). Stała w lekko podmokłym – z racji plusowej temperatury – rowie, wlepiając swoje piękne, ufne i dumne ślepia w dwoje ludzi, którzy z opuszczonymi z wrażenia szczękami wpatrywali się w nią zza samochodowej szyby.

Cóż, tak szybkiego spotkania z celem naszej podróży się nie spodziewaliśmy. Zrobiłam znad opuszczonej szyby w aucie kilka zdjęć telefonem, które ze względu na dość dużą odległość od zwierzęcia i grudniową szarówkę nie okazały się zbyt dobrej jakości. Ale to było wtedy nieważne. Liczył się fakt, że przewodniki i blogi nie kłamały: łosiostrada nie wzięła swojej nazwy znikąd, i mieliśmy na to dowód w postaci wspomnianej, średnio udanej fotki.

Największą magią tego zdarzenia był moment, w którym nasze zdumione oczy spotkały emanujący spokojem wzrok pani klępy: było w nim coś tak głębokiego i LUDZKIEGO, że po naszych karkach przebiegły dreszcze, a serca zabiły szybciej z mieszaniny zaskoczenia, zachwytu i respektu dla majestatu napotkanej przez nas istoty. Chwilę tak spędziliśmy, patrząc się na siebie, a potem, nie chcąc mącić spokoju naszej nowej koleżanki, ruszyliśmy dalej.

Szczęście początkujących i wciągające bagna

Poruszeni spotkaniem z samicą łosia byliśmy ciekawi, jakie jeszcze atrakcje przygotowały nam biebrzańskie bagna. Myśleliśmy (o naiwni!), że skoro tuż po przekroczeniu wrót Carskiej Drogi przywitała nas klępa, to podobne widoki będą na nas czekać za każdym zakrętem.

Los (a może – gdyby dodać polskie znaki – „łoś”?) jednak szybko dał nam lekcję pokory. Okazało się, że pierwszy spotkany tego dnia osobnik okazał się jednocześnie jedynym. Z lekkim rozczarowaniem pokonaliśmy resztę trasy, aż do końca łosiostrady, robiąc po drodze krótką przerwę na spacer po Długiej Luce, czyli 400-metrowej kładce wśród nadbiebrzańskich torfowisk.

Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że wrócimy w to samo miejsce kilka, kilkanaście, a wreszcie kilkadziesiąt (i nie jest to nasze ostatnie słowo) razy, z coraz bardziej rosnącym apetytem na podziwianie tamtejszej fauny i flory.

Druga wyprawa do Biebrzańskiego Parku Narodowego nie okazała się tak hojna, a kolejne łosie było nam dane zobaczyć dopiero za trzecim podejściem. Staliśmy na skrzącej się od mroźnego słońca platformie widokowej, obserwując ukrytą w turzycowisku parę łosi. Wyskubywały spod śniegu skrawki wyschniętych traw, zdradzając swoją obecność wystającymi ponad zarośla pluszowymi uszami i ciemniejącymi w białym, styczniowym krajobrazie sylwetkami. Mimo skutej mrozem, twardej ziemi, czuliśmy jak biebrzańskie bagna wciągają nas coraz głębiej, i głębiej. W tym miejscu było coś, co przyciąga i każe tu wracać. No to wracaliśmy.

I nadal wracamy: od ponad trzech lat Carska Droga jest naszym prywatnym trójkątem bermudzkim (ewentualnie przystankiem Alaska), w którym znikamy za każdym razem na wiele godzin, eksplorując dzikie tereny niezależnie od pory roku.

Gapiszon i nieoczywista piękność

No dobrze, ale skończmy już ten przydługi rozbieg, i skupmy się na bohaterze tekstu, czyli na łosiu. Łoś jaki jest, każdy widzi. To jest ten typ urody, który albo oczaruje cię od razu, albo nigdy. Byk łosia nie ma w sobie nic z atletycznej doskonałości rączego jelenia, a klępie daleko do gracji łani czy sarny. Można odnieść wrażenie, że matka natura stworzyła to zwierzę w pośpiechu. A jednak w tym szaleństwie jest metoda – i kto raz odkryje piękno łosia, temu trudno się w nim nie zakochać.

Tym, co w łosiach ujmuje, jest nie tyle ich wygląd, co majestat. Ich siła bywa niestety zgubna i niebezpieczna, o czym przekonali się kierowcy mający bliskie spotkanie z łosiem. To dlatego na Carskiej Drodze obowiązuje znaczne ograniczenie prędkości, o czym przypominają tabliczki z apelami o „ŁOŚtrożną jazdę”.

Nie znam lepszego przykładu na praktykę uważności bycia „tu i teraz” niż obserwacja łosia. Jeśli chcemy odpocząć od codziennego zgiełku i poczuć więź z naturą, łoś będzie dla nas doskonałym przewodnikiem

Magdalena Fijołek

Udostępnij tekst

Pomijając jednak wtargnięcia na jezdnię (które – zaznaczmy – kończą się źle zwykle przy nadmiernej prędkości jadącego auta), łoś jest dla człowieka zwierzęciem niezagrażającym. Co nie oznacza, że nie potrafi się bronić – jeśli podejdziemy za blisko, łoś może boleśnie kopnąć (chodzą słuchy, że w okolicach Biebrzy można nawet półoficjalnie kupić nalewkę o nazwie „Kopnięcie łosia”), a klępa w towarzystwie młodego łoszaka zachować jak każda zagrożona matka.

Z natury jednak łoś to oaza spokoju, a nawet zadziwiającej względem człowieka ufności (co, być może, zawdzięczamy obowiązującemu od 2001 r. moratorium zakazującego polowań na to zwierzę).

Charakterystyczną cechą łosia – zauważyli ją chyba wszyscy, którzy na poważnie obserwują ten gatunek – jest.. gapienie się. Nie patrzenie, nie zerkanie, tylko właśnie gapienie się, również na człowieka. Łosie, gdy wyczują obecność innej istoty w pobliżu, mają tendencję do niemego zastygania i cierpliwej obserwacji. Prawdopodobnie owo zastyganie oznacza wzrastającą czujność, ale jest to zupełnie inny rodzaj wzroku niż u przestraszonej sarny czy łani. Nie, łoś nie okazuje strachu ani agresji, on po prostu się gapi.

Czasami jest nawet tak, że mimo stosunkowo słabego wzroku, to on nas zauważa jako pierwszy. Ta niesamowita mieszanka uczuć, która najpierw podpowiada nam, że jesteśmy obserwowani, a potem, gdy już zlokalizujemy „podglądacza”, powoduje wyrzut endorfin, zasługuje na oddzielną nazwę (jeśli ktoś z czytelników wpadnie na pomysł takiego określenia, to proszę koniecznie skontaktować się z redakcją Więź.pl).

Cóż, nie bez powodu w środowisku „łosiarskim” do łosia przylgnęło określenie „gapiszon”: w tym miejscu nie sposób nie polecić Państwa uwadze książki-albumu „Łoś. Opowieści o gapiszonach z krainy Biebrzy” autorstwa Piotra Dombrowskiego i Pawła Średzińskiego. Panowie piszą w swojej łosiowej monografii m.in. o hipnotyzującym zachwycie nad łosiem, który każe nam wpatrywać się w to dostojne zwierzę, co z kolei sprawia, że właściwie nie wiadomo, kto tu jest większym gapiszonem – łoś czy człowiek?

Czego nauczyły mnie łosie?

Porannego wstawania, to na pewno. Jako że zawsze bliżej mi było do sowy niż rannego ptaszka, jeszcze do niedawna nie wyobrażałam sobie pobudki w weekend bladym świtem tylko po, żeby wziąć dwa łyki kawy, i pojechać prawie 200 km na wschód na spotkanie z łosiami. Dziś nie mam z tym najmniejszego problemu, przeciwnie – zrywam się na baczność, choćby i o trzeciej rano, podekscytowana wizją rendez vous z moim ukochanym łosiem „superktosiem”. Co prawda zwierzęta te objawiają się nam, śmiertelnikom, i za dnia, ale z moich doświadczeń wynika, że tuż przed lub krótko po wschodzie słońca łosie stają się najwdzięczniejszymi modelami.

Tym, co dla siebie biorę z każdego spotkania z łosiem – oprócz każdorazowego zachwytu nad cudem natury! – jest spokój. Łoś rzadko kiedy się śpieszy: przeważnie stoi dumnie wyprostowany, i leniwie przeżuwając młode pędy brzozy, gapi się. Na co? Do końca nie wiadomo. Nie znam lepszego przykładu na praktykę uważności bycia „tu i teraz” niż obserwacja łosia. Jeśli chcemy odpocząć od codziennego zgiełku i poczuć więź z naturą, łoś będzie dla nas doskonałym przewodnikiem, który spokojnie może zastąpić w tej kwestii dyplomowanego coacha, nie biorąc za lekcję uważności ani złotówki.

Łosie
Łosie w Biebrzańskim Parku Narodowym. Fot. Magdalena Fijołek

Spotkanie oko w oko z łosiem obdarowuje nas też równowagą. Łoś, ze względu na swoją nietypową budowę, przypomina kolosa na glinianych nogach – a mimo swojej pozornej niezdarności, kiedy zachodzi taka potrzeba, potrafi być świetnym biegaczem i pływakiem.

Łoś jednak szanuje własne pokłady energii i nie trwoni ich z byle powodu. Dlatego, gdy znudzi mu się spotkanie z człowiekiem, zamiast czmychnąć w zarośla, prędzej odejdzie wolnym krokiem w głąb zieleni z dumnie uniesioną głową. Jakże to wspaniała umiejętność w dzisiejszych czasach – umieć ocenić, czy jest sens poświęcać czemuś nasze zasoby (fizyczne, mentalne, finansowe etc.), czy też lepiej spokojnie wycofać się, nie trawiąc energii na głupoty.

Biebrza, królowa dzikich serc

A dlaczego Biebrza? Cóż, ta kraina fascynowała sympatyków przyrody od zawsze. Co prawda osoby mieszkające w Warszawie najbliżej do łosia mają, jeśli udadzą się do Kampinoskiego Parku Narodowego, który ponoć co do gęstości „załosienia” wyprzedza nawet biebrzańskie trzęsawiska. A jednak, mimo licznych spacerów po Kampinosie, nadal nie udało mi się tam nigdy spotkać łosia. Dlatego to Biebrzański Park Narodowy ma, i już zawsze będzie miał specjalne miejsce w moim łosiolubnym sercu. To tam zaczęła się i nadal trwa historia mojej miŁOŚci.

A tym, którzy nadal nie czują się przekonani urokami tego miejsca, pozwolę sobie zacytować fragment książki Łukasza Łukasika i Magdaleny Strat pod tytułem „Łoś w kaczeńcach. O czym milczy Biebrza”: „Łosie niespiesznie odsuwające się z drogi, tylko nieznacznie, bardziej przyzwoitości niż z obawy. Jenoty i lisy pędzą w dzikiej pogoni za niewidzialną kolacją. Jeżyk mknie z ponadjeżową prędkością, by czym prędzej ukryć się w krzakach. Jelenie opuszczają drogę w zorganizowanym pośpiechu. Złote oczy i nadaktywni uszy okazują się należeć do rudego lisa, polującego tuż przy drodze. Skupiony i całkowicie pochłonięty swoim zadaniem, nie zwraca uwagi na przejeżdżające samochody. Mała kuna, której oczy jeszcze parę chwil temu jak strzała przecięły asfaltową nitkę, pędzi z upolowanym gryzoniem w spokojniejsze miejsce. Sarny parami przeskakują drogę. Gdzieś za drzewami rozpościerają się łąki i pola, na których będą mogły się posilić. W takich miejscach jedziemy zawsze powoli, zatrzymujemy się często, słuchamy i robimy wszystko, by zatrzymać te chwile w aparacie. Tak właśnie może wyglądać jeden z wielu świtów, jeśli nie będziemy się spieszyć”.

Fragment ten dobrze oddaje bogactwo, jakie oferuje nam Carska Droga, a zapewniam, że to zaledwie próbka magii tego miejsca. Wizyta nad Biebrzą to nie jest zwykłe zwiedzanie czy podziwianie krajobrazów. To doświadczenie prawdziwego spotkania z dziką i piękną naturą, którego nie da się opisać słowami, które po prostu trzeba przeżyć.

Wesprzyj Więź

Kto wie, może pokonując biebrzańskie zarośla, oprócz łosia uda nam się spotkać Króla Biebrzy? To on, wiele lat temu, znacząco przyczynił się do spopularyzowania tego miejsca. Do dziś wybrani szczęśliwcy mogą na niego wpaść i zamienić parę serdecznych słów, kiedy popija popołudniową kawę w zaprzyjaźnionym, przydrożnym zajeździe.

Król, spowity burzą jasnej, gęstej czupryny stał się postacią niemal mityczną, a to wszystko z miłości do biebrzańskiej enklawy (którą tak bardzo rozumiem i nie raz mam ochotę pójść jego śladem). Ale to już jest temat na zupełnie oddzielną historię…

Przeczytaj też: Pochwała (po)wolności

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.