Utraty, których doświadczamy, snują historie o tych, których nie ma, tak uporczywie, że pustka zdaje się pochłaniać cały świat. Czemu nie jesteśmy na to przygotowani?
Nie wiem, jak tracić poprawnie. Nikt chyba nie wymyślił instrukcji obsługi straty, która choć trochę ułatwiałaby to zadanie. Czasem myślę, że to niesprawiedliwe, że doświadczenie tak powszechne nie ma instrukcji w pakiecie.
Osiem lat temu w zimny poranek po bezsennej nocy odnalazła mnie pewna nieuchronność. Leżałam, gapiąc się w sufit i próbując zagospodarować wszystkie skrawki koca. Cały poprzedni rok spędziłam, badając na doktoracie – proszę o wyrozumiałość – sposób zachowania czasowników „suszyć” i „otwierać” w składni języka staroangielskiego. Zagadnienie to było wówczas przedmiotem zainteresowania około trzech osób na całym świecie (przyznam szczerze, biorąc pod uwagę dojrzały wiek zainteresowanych, że ich liczba mogła od tego czasu diametralnie zmaleć).
WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Mimo że z perspektywy czasu pomysł spędzenia życia na czytaniu staroangielskich kazań i zielników (to teksty, które z tamtego czasu zachowały się najlepiej) wydaje się co najmniej osobliwy, wówczas jednak kosztował mnie on mnóstwo pracy, mnóstwo energii i… był ważny. Po prostu był ważny. Ale nie mogłam pogodzić go w sobie z tym, co zastałam w świecie wyższej uczelni: zarówno z wyścigiem chorujących na „punktozę” młodych naukowców, jak i z cichymi wojnami pomiędzy zakładami tego samego instytutu.
Tamten poranek smakował końcem. Nie byłam zdolna zostać na uczelni ani dnia dłużej. Ewakuacja z tego statku oznaczała też jednak ewakuację z pomysłu na życie, w który włożyłam ogrom pracy.
Codzienny smak utraty
Tracimy codziennie: nadzieje, marzenia, plany, relacje. Rzeczy większe i te bardzo malutkie. Pamiętam, jak bardzo płakałam jako dziecko po obejrzeniu ostatniego odcinka „Tajemnicy Sagali”. Kiedy mama zapytała mnie, dlaczego się smucę, zaczęłam opowiadać jej o wszystkich swoich pomysłach na dalszą fabułę serialu. Dlaczego historia, w którą byłam tak zaangażowana emocjonalnie, nagle zostawiła mnie samą, kończąc się bezpowrotnie?
Kilka lat temu musiałam zatrzymać się na poboczu, bo znaki drogowe za bardzo rozmazywały mi się od łez. Widziałam się właśnie po raz ostatni – przynajmniej w ten sposób – z bliskim mi człowiekiem, który przeprowadzał się na drugi kontynent. Był WhatsApp, oczywiście. Był Skype (świeć Panie nad jego duszą). Choć technologia dawała tej relacji szansę na kontynuację w innej formie, starą jej postać trzeba było pożegnać. Skype nie poklepie mnie po ramieniu. Nie zaprowadzi w najdziwniejsze miejsca Wrocławia. Nie przyniesie chleba z – o zgrozo – kiszoną cytryną do spróbowania. Przeszłość domagała się żałoby.
Ten rodzaj utrat codziennych uczył mnie mądrych lekcji. Wybór wyklucza. Opowiedzenie się za jedną z możliwości sprawia, że trzeba pożegnać wszystkie pozostałe. Mam ograniczenia. Niezależnie od tego, jak silnie manifestowałabym swoje nieskończone możliwości i czerwone ferrari, nie będę mieć ani jednego, ani drugiego. Każda decyzja, moja i innych, niesie ze sobą bezpowrotne utraty.
Chyba to miał na myśli Miłosz, pisząc jak pamięta „siebie minionego / I życie, jakie było, a też jakie być mogło”.
Serce absurdalnie żywe
Są też utraty znacznie głębsze i boleśniejsze. Snują one historie o tych, których nie ma, tak uporczywie, że tętniąca po nich pustka zdaje się pochłaniać cały świat.
Jak to możliwe, że jednego dnia patrzymy na tysiące gwiazd w czyichś oczach, a w następnej chwili gasną one bezpowrotnie? Jak życie – tak pełne siły, werwy i determinacji – błyskawicznie staje się kruche jak najcieńsze szkło?
![]()
Czy wszystko nie powinno się skończyć wraz z utratą tych, których kochamy? Przedziwne jest serce, które, wbrew wszelkiej logice, postanawia jednak nadal pracować
Z utratami miały nas oswoić dziecięce opowieści. Moje pokolenie płakało razem z Kopciuszkiem, Śnieżką, Simbą czy jelonkiem Bambi. Zresztą nie była to chyba domena wyłącznie mojego pokolenia. Kiedy kilka lat temu siedziałam w kinie na odnowionym „Królu Lwie”, cała sala smutno ciągała nosami.
I choć być może bajki rzeczywiście pomagają oswoić temat śmierci, nie są chyba w stanie nikogo na nią przygotować. Nikt też nie uczy nas słów, które uniosłyby ciężar tak dojmującego braku. Każde z najdłuższych jest zbyt krótkie, by powiedzieć wszystko; każde z najkrótszych – zbyt długie, by objąć tę jedną chwilę. Każde z najbrzydszych jest zbyt piękne, by oddać gorycz i łzy; najpiękniejsze są zbyt brzydkie, żeby zamknąć w sobie powagę tego doświadczenia.
Sytuację chyba – znów – ratują poeci: te stworzenia z innego świata, zdolne ponad treścią przekazać to, co niedotykalne. Razem z Miłoszem zatrzymuję się więc i tutaj: „Uczyliśmy się, sama wiesz, tak wiele. / Jak zostaje kolejno odjęte / Co odjęte być nie mogło, ludzie, okolice. / A serce nie umiera kiedy, zdawałoby się, powinno”.
Czy wszystko nie powinno się skończyć wraz z utratą tych, których kochamy? Przedziwne jest serce, które, wbrew wszelkiej logice, postanawia jednak nadal pracować. Tak nie na miejscu okazuje się wiele kolejnych wschodów słońca nad światem, który przecież nie ma prawa już istnieć…
Logika haraczu?
W spotkaniach ze stratą jak bumerang powraca gorzkie pytanie: czy cierpienie to haracz, który muszę zapłacić za to, że ośmieliłam się kochać? Czy smutek i żal utraty są ceną, jaką muszę zwrócić życiu za chwile marzeń i nadziei? W szkole nikt nie uprzedza o takim układzie ze światem. Ba, jak się zdaje, zderzenie z nim następuje często wtedy, kiedy nie da się już z całego przedsięwzięcia wycofać.
Choć widzę, jak i mnie narzuca się ta interpretacja, to jednak chcę na to patrzeć inaczej. Logika haraczu czyni z życia mściwego, zbutwiałego dziada. Nie mogę, rzecz jasna, nikomu zabronić postrzegania smutku jako gorzkiej ceny. Jednocześnie sama chcę go widzieć jako znak. Znak, że to, co straciłam, rzeczywiście było ważne.
Czasem towarzyszę pacjentom w przeżywaniu żałoby. Poruszają mnie momenty, w których niektórzy z nich orientują się, że ich łzy opowiadają nie tylko historię bólu pożegnania, ale też piękna, bliskości i życia. „Nie chciałam płakać, ale ten człowiek wart jest przecież każdej mojej łzy” – słyszę wtedy.
W takich chwilach przychodzi mi na myśl scena z jednego z ważnych dla jedenastoletniej mnie filmów. W „Ostatnim samuraju” ciężko ranny kapitan Nathan Algren staje przed cesarzem Meiji Mutsuhito, trzymając miecz poległego w bitwie samuraja Katsumoto. „Opowiedz mi, jak umarł” – prosi go cesarz. „Nie, opowiem ci, jak żył” – odpowiada kapitan.
To odwrócenie perspektywy mam w pamięci, gdy moi pacjenci zaczynają opowiadać nie tylko o bólu odchodzenia, ale i o wspomnieniach pełnych dobra i piękna: wtedy żałoba – choć wciąż rani – przestaje być bezsensowna. Życie z nią staje się – za Szymborską – burzą przed ciszą. Smutek znajduje najgłębsze uzasadnienie nie w tym, jak bolesne było czyjeś umieranie, lecz w tym, jak cenne było jego życie.
Rosnąć wokół pustki
Jedną z najbardziej poruszających mnie koncepcji żałoby jest ta zaproponowana w 1996 roku przez psycholożkę Lois Tonkin. Według Tonkin ból po stracie wcale nie maleje – to my z czasem stajemy się więksi, robiąc w sobie dla niego miejsce.
Adrienne Kirk spopularyzowała tę ideę, używając metafory „szarego koła”: żałoba – właśnie to szare koło – pozostaje zawsze tej samej wielkości, a życie powoli rozszerza się wokół niej. Zostajemy zaproszeni nie tyle do „zamykania kolejnych etapów” żałoby (co dla niektórych też bywa ważne!), ile do uczenia się życia, któremu towarzyszy tęsknota.
Lubię tę koncepcję. Z biegiem czasu to, co zmuszeni jesteśmy pożegnać, nie traci przecież na znaczeniu. Niezależnie od tego, czym próbowalibyśmy tę pustkę zapełnić – choćby było to coś najpiękniejszego – ma ona przecież już na zawsze kształt utraconego. To po prostu my rośniemy, z czasem tworząc w sercu nowe miejsca na nowe piękno, ucząc się, zupełnie paradoksalnie, jednocześnie tęsknić i cieszyć się, doświadczać smutku i snuć nowe marzenia. Z kolejnymi miesiącami i latami próbujemy jak u Zagajewskiego: „opiewać okaleczony świat / i szare piórko, zgubione przez drozda, / i delikatne światło, które błądzi i znika / i powraca”.
Nie da się wymazać z serca tego okaleczenia. Można jednak – razem z nim – na nowo uczyć się słońca. Odkrywać, jak w jednym z wierszy Ellen Bass, że „rzecz w tym by kochać życie / Kochać je nawet wtedy, gdy nie masz do niego serca / i wszystko, co było ci drogie, kruszy się w dłoniach jak zwęglony papier (…) Wtedy bierzesz życie jak twarz między dłonie, / zwykłą twarz, bez czarującego uśmiechu, bez fiołkowych oczu, / i mówisz: tak, przyjmuję cię, będę cię kochać – jeszcze raz”.
Czy gra jest warta świeczki? Czy nie lepiej jednak żyć, przezornie chroniąc się przed utratą? Można przecież nie przywiązywać się zbytnio do marzeń, nie mieć zbyt wielu nadziei, a jeśli kochać – to tylko na pół gwizdka. Zdaje się to opcją bezpieczną, chroniącą przed nieusuwalnym cierniem straty.
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Myślę, że tak można. Zastanawiam się tylko, czy jest wtedy jeszcze po co żyć. Czy da się wówczas prawdziwie cieszyć, doświadczać sensu i głębokiej więzi. Czy nie jest tak, że słodkich smaków życia nie da się odłączyć od goryczy, a rezygnacja z jej odczuwania sprawia, że nawet to, co dobre, staje się niepełne i mdłe.
Nie wiem, bo chyba wciąż kocham i marzę. Czy przyjdzie mi za to zapłacić? Chyba nie. Po prostu kiedyś ból pokaże mi, jak bardzo było to ważne.
Przeczytaj też: Pożegnać utracone, czyli Kawafis pociesza Antoniusza

