
Józiu pisał w pamiętniku, że ksiądz powinien być „człowiekiem, z którego bije wielkość”, bo tylko wtedy będzie prawdziwym świadkiem obecności Boga – mówi Kazimierz Tischner.
Publikujemy fragment książki „Mój brat, Józiu”, WAM, Kraków 2025.
Michał Lewandowski: Jak wspomina pan Józia z okresu swojego dzieciństwa?
Kazimierz Tischner: Różnica wieku między nami wynosiła piętnaście lat, więc kiedy ja byłem pięcioletnim przedszkolakiem, on już studiował. Przypominam sobie, że pewnego razu bardzo płakałem – może dlatego, że tata nie zabrał mnie na przystanek autobusowy w oczekiwaniu na przyjazd Józia. Kiedy przyjechał i wszedł do domu, zobaczył mnie płaczącego; wziął na ręce, przytulił i wyszedł ze mną na pole. Był już wieczór, więc pokazywał mi gwiazdy na niebie: Wielki Wóz, Mały Wóz i Gwiazdę Polarną, tłumacząc, że to ta sama gwiazda, która zaprowadziła pasterzy i Trzech Króli do Betlejem. Jego opowieść była tak piękna, że uspokoiłem się i ogarnęła mnie radość. Ten moment z gwiazdami pozostanie ze mną na zawsze.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
W swoich pamiętnikach Józiu wspominał, że to właśnie w okresie licealnym zaczęła w nim dojrzewać myśl o kapłaństwie. Rozmawiał o tym z panem?
– Kiedy Józiu był uczniem liceum w Nowym Targu, napisał w swoim pamiętniku, że powołanie kapłańskie przyszło do niego jako „moment łaski” – nagłe i głębokie doświadczenie, które zmieniło bieg jego życia. Pisał, że ten moment „oślepia, burzy jak kamień wodę z nagła uderzoną, rwie brzegi i na moment zmienia bieg fal”. To była chwila, która przewartościowała wszystko, co do tej pory myślał o swoim życiu. Zdecydował wtedy: „Nie ma dwóch zdań, z Bogiem walczyć nie będę… Ale należy Go poznać” .
To była decyzja, która dojrzewała w nim w trudnych czasach powojennych, kiedy świat wokół się zmieniał, a młodzi ludzie szukali swojego miejsca. Józiu pisał w pamiętniku, że ksiądz powinien być „człowiekiem, z którego bije wielkość”, bo tylko wtedy będzie prawdziwym świadkiem obecności Boga. Zawsze jednak podkreślał, że jego powołanie nie było przymusem, ale wyborem – wolną odpowiedzią na głos, który usłyszał wewnątrz siebie. Jak to określił: „Nie musisz, ale jeśli chcesz, to możesz”.
Często też opowiadał, że droga do kapłaństwa wiodła przez wiele dylematów. Był otwarty na świat, na ludzi, a także – jak sam mówił z humorem – na dziewczyny. Mówił, że „otwarcie na dziewczyny było mało zobowiązujące”, bo miał w sobie „kod wolności”, który nie pozwalał mu nawiązywać poważnych relacji. Wspominał też swoje pierwsze zauroczenia. Kiedy miał jedenaście lat, zakochał się w koleżance z klasy, ale w przypływie dziecięcej nieporadności coś „przeskrobał” i ojciec ukarał go na „jej” ławce, dużym drewnianym cyrklem. To wydarzenie tak go zawstydziło, że szybko porzucił tę miłość.
Z humorem wspominał też swoje licealne zakochanie, które zakończyło się kłótnią. W rozpaczy zaczął strzelać z procy do wron, ale szybko zrozumiał, że „biedne wrony” niczym nie zawiniły, a on musi się „strzec miłości”.
Kiedy Józiu był uczniem liceum w Nowym Targu, napisał w swoim pamiętniku, że powołanie kapłańskie przyszło do niego jako „moment łaski”, który „oślepia, burzy jak kamień wodę z nagła uderzoną, rwie brzegi i na moment zmienia bieg fal”
Rodzice popierali jego decyzję o kapłaństwie?
– Z tego, co wiem z opowiadań, reakcje były różne. Mama przyjęła decyzję Józia z głęboką wiarą, uważając, że powołanie kapłańskie jest czymś wyjątkowym i zaszczytnym. Tata akurat w tej kwestii był bardziej pragmatyczny i obawiał się o przyszłość syna w trudnych, stalinowskich czasach. Uważał, że Józiu jako ksiądz „wchodzi pod koła pociągu”. Ojciec postawił mu warunek: „Poczekaj jeszcze rok. Jeśli w tym czasie nie zmienisz zdania, nie będę ci stawiał przeszkód”.
Józiu zgodził się i rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ojciec liczył na to, że syn może zmienić swoje plany, ale – jak się okazało – ten rok jeszcze bardziej umocnił Józia w jego decyzji. Często mówił, że tamten okres okazał się dla niego kluczowy. Z jednej strony był to czas poszerzania horyzontów, z drugiej – to właśnie wtedy zrozumiał, że jego serce jest bliżej Kościoła niż prawa.
Wspominał też i opisywał, jak chodził na msze akademickie do kościoła św. Anny w Krakowie. Szczególne wrażenie robiły na nim kazania duszpasterza akademickiego księdza Jana Pietraszki, który komentował w sposób, jakiego Józiu wcześniej nie znał. Mówił: „On czyta Ewangelię tak, że słuchaczom oczy wychodzą z orbit.
Było w tym coś nowego, świeżego – coś, co przyciągało. Te doświadczenia utwierdziły go w przekonaniu, że chce być księdzem, który potrafiłby tak mówić do ludzi. Ostateczną decyzję Józiu podjął po roku studiów prawniczych. 19 czerwca 1950 roku wstąpił do krakowskiego seminarium, rozpoczynając nowy etap swojego życia.
Jak wyglądały pana relacje z bratem, kiedy był on alumnem seminarium?

– Pamiętam, jak latem, podczas jednej z jego rzadkich wizyt w domu, postanowił nauczyć mnie pływać. Byłem wtedy małym chłopcem, a Józiu – razem ze starszym ode mnie o dziesięć lat drugim bratem Marianem – wpadli na „genialny” pomysł. Zabrali mnie nad Dunajec, wybrali miejsce koło mostu i wymyślili, że najlepszym sposobem na naukę pływania będzie… użycie liny taternickiej.
Zawiązali linę na moich piersiach i pod pachami. Józiu stał na moście, trzymając koniec liny, a Marian wszedł ze mną do wody, by mnie asekurować. Józiu popuszczał linę i wydawał mi polecenia: „Ruszaj rękami! Teraz nogami!”.
Ale kiedy zaczynałem tonąć, naprężał linę i wyciągał mnie na powierzchnię. Marian natomiast stał po kolana w wodzie, obserwując sytuację z gotowością do wkroczenia w razie potrzeby.
Metoda była dość osobliwa, ale nie przyniosła efektów. Jedyne, co zyskałem, to strach przed wodą. Pływać nauczyłem się później sam, bez takich „nauczycieli”. Mimo wszystko jednak ta historia zawsze była wspominana w naszej rodzinie z uśmiechem. […]
Jak radziliście sobie z tym, że wkrótce zostanie księdzem?
– Józiu często wracał wspomnieniami do czasów, kiedy dopiero zaczynał swoją kapłańską drogę. Mówił, że on i jego koledzy z seminarium wyobrażali sobie, że będą chrzcić, spowiadać i głosić kazania, ale nikt nie wiedział, jak naprawdę wygląda życie księdza w trudnych czasach, w jakich przyszło im działać. Ja byłem jeszcze za młody, więc trudno mi było oceniać, ale rodzice też nie mieli rozeznania w tym zakresie, bo do tej pory nie było w naszej bliskiej rodzinie księdza – chociaż dwie siostry mamy były zakonnicami, serafitkami.
Józiu opowiadał, że przypominało to trochę ten dowcip o radzieckim żołnierzu w Afganistanie, który szukał min w ten sposób, że zatykał uszy i deptał nogą ziemię przed sobą. „My też nadeptywaliśmy na nasze własne miny” – tak wspominał Józiu.
W trudnej stalinowskiej rzeczywistości tamtej Polski wszyscy uczyliśmy się, jak żyć w nowych okolicznościach, a tym bardziej, jak żyć z księdzem w rodzinie. Przez niego nasza rodzina była w pewien sposób podejrzana. Trzeba pamiętać, że w latach komunizmu Kościół stanowił ostatnią oazę wolności, więc wszyscy jego członkowie znajdowali się pod mniejszą lub większą obserwacją. Moi rodzice wspominali o tym często przy różnych okazjach i utkwiło mi to w pamięci.
Chciałbym jeszcze wrócić do wartości przekazywanych przez rodziców. Które z nich odcisnęły na Józiu największe piętno?
– W naszym domu mama i tata byli filarami, które kształtowały wszystko, co robiliśmy i w co wierzyliśmy. Rodzice pokazali nam, że życie ma sens, gdy jest przepełnione szacunkiem do drugiego człowieka, pracą i odpowiedzialnością.
To były fundamenty naszego życia rodzinnego – nie tylko słowa, ale i codzienne działania, które widzieliśmy na każdym kroku. Takie przesłanie wyssaliśmy z mlekiem matki. Mama była osobą dynamiczną, nie bojącą się podejmowania decyzji, zawsze gotową do działania. W swoje pracy nauczycielskiej często opowiadała dzieciom historie z Jurgowa – o życiu w szałasach pod Okólnym, o Cyganach, którzy odwiedzali jej rodzinny dom, czy o góralskich tradycjach, takich jak pasterka czy kolędowanie. Umiała wpleść te opowieści w swoje lekcje, a dzieci słuchały jej z zapartym tchem.
Uczyła też podstawowych umiejętności życiowych: cerowania, wyszywania, gotowania czy zasadniczych rzeczy z zakresu higieny. Była też po kursie pielęgniarstwa, więc poruszała na lekcjach i tę tematykę. To właśnie od niej Józiu nauczył się odwagi w działaniu i tego, że człowiek zawsze powinien coś robić – nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla innych. Trzeba jednak przyznać, że był słabym uczniem w zakresie gotowania, wyszywania i cerowania, co uwidoczniło się w jego dalszej drodze kapłańskiej. Wspominał później, że największym zmartwieniem było dla niego to, że „rano nikt mu łóżka nie zaścieli”.
Józiu chłonął natomiast wiele innych postaw, które rodzice przekazywali nam od najmłodszych lat – jak choćby tę, by „dobrocią dzielić się z innymi”. Tata – spokojny, refleksyjny, uważny – był przeciwieństwem mamy. Józiu często wspominał, że to właśnie od niego nauczył się słuchania ludzi i rozumienia ich problemów.
Ojciec nigdy nie podnosił głosu, ale kiedy mówił, słuchaliśmy go z uwagą. Zwykle siedział w kącie izby, czytał książkę albo coś majstrował, naprawiał. Każdy jego ruch był dokładny i przemyślany; to uczyło nas, że warto w życiu działać starannie i z refleksją.
Rodzice zawsze powtarzali, że tradycja i nowoczesność nie muszą się wykluczać. Tata mówił: „Nie ma przyszłości bez przeszłości, ale przeszłość nic nie znaczy, jeśli nie prowadzi nas ku lepszemu”. Dzięki ich podejściu nauczyliśmy się, że można być wiernym swoim korzeniom, ale jednocześnie otwartym na świat.
Mama nauczyła nas szacunku do góralskiej kultury – do pieśni, opowieści i zwyczajów, które kształtowały życie naszej rodziny od pokoleń. Tata z kolei pokazywał, jak łączyć to z otwartością na świat i nowoczesność. Często powtarzał: „Tradycja jest jak korzenie drzewa, które muszą być silne, ale równocześnie drzewo rośnie ku górze, ku światłu”.
Święcenia kapłańskie Józefa były ważnym wydarzeniem dla całej rodziny. Pamięta pan dobrze ten dzień?
– Święcenia Józia odbyły się 26 czerwca 1955 roku w katedrze na Wawelu. Miałem wtedy zaledwie dziewięć lat, ale pamiętam to wydarzenie bardzo wyraźnie. Józiu w czasie święceń, kiedy leżał na posadzce, modlił się słowami: „Boże, spraw, abym był siewcą niepokoju”. Te słowa doskonale oddawały jego charakter i pragnienie, żeby nie tylko głosić wiarę, ale też inspirować ludzi do refleksji i zmiany. Nawet jeśli to ma być niewygodne.
Tydzień później, 3 lipca 1955 roku, Józiu celebrował swoją mszę prymicyjną w Jurgowie, skąd pochodziła mama. Z Łopusznej do Jurgowa dotarliśmy wozem konnym, którym powoził nasz sąsiad, Stanisław Maciasz, zwany „Korkoszem”. Przed Jurgowem, obok przydrożnej kapliczki, czekał na Józia ustrojony w kwiaty powóz, zaprzężony w pięknie przyozdobione konie. Woźnica był ubrany w regionalny strój spiski, co dodawało temu wszystkiemu niezwykłego uroku. Józiu przesiadł się do tego powozu i zabrał mnie ze sobą – czułem się niesamowicie wyróżniony i dumny.
Wspólnie wyruszyliśmy w stronę kościoła. Przyozdobiona droga nadawała podróży uroczystego charakteru, radowało mnie, że mogę jechać w towarzystwie mojego brata na jego mszę prymicyjną, i to w takich okolicznościach.
Jak przebiegała uroczystość w Jurgowie?
– Z tego, co pamiętam, dotarliśmy przed bramę kościoła, skąd Józiu pieszo udał się do środka, a ja dołączyłem do rodziców i naszego brata Mariana. Msza prymicyjna była czymś niezwykłym. Pamiętam, jak Józiu udzielał błogosławieństwa – jego ręce uniesione nad głowami rodziców i modlitwa w skupieniu pozostaną w mojej pamięci na zawsze. Dla rodziców to też było wielkie przeżycie – pełne dumy, ale i wzruszenia.
W naszym domu mama i tata byli filarami, które kształtowały wszystko, co robiliśmy i w co wierzyliśmy. Rodzice pokazali nam, że życie ma sens, gdy jest przepełnione szacunkiem do drugiego człowieka, pracą i odpowiedzialnością
Potem pewnie miały miejsce uroczystości prymicyjne w Łopusznej…?
– Tydzień po mszy w Jurgowie w naszej parafii w Łopusznej ,odbyła się tak zwana suma prymicyjna. Było to równie doniosłe wydarzenie. Msza trwała długo i zgromadziła wielu mieszkańców wsi. Po liturgii Józiu udzielił specjalnego błogosławieństwa wszystkim uczestnikom.
Rodzice z trudem urządzili skromne przyjęcie prymicyjne dla rodziny i kilku bliskich znajomych. To były czasy, kiedy Kościół musiał się zmagać z represjami komunistycznymi, a organizowanie takich uroczystości wymagało wiele odwagi i determinacji.
Dla rodziców było jednak ważne, żeby – mimo ograniczeń – godnie uczcić ten dzień. Jak już wspominałem, przeżywali oni ogromną radość, choć tata miał swoje obawy związane z organizacją prymicji. Wszyscy jednak byliśmy dumni z Józia; jego święcenia były dowodem na to, że odważnie idzie własną drogą. A same uroczystości prymicyjne były tego pięknym podkreśleniem.
Dla mnie, jako młodszego brata, było w tym coś niezwykłego: widzieć Józia, który jeszcze niedawno był po prostu moim starszym bratem, a teraz stał się księdzem, otoczonym szacunkiem i podziwem. Byłem z niego bardzo dumny. […]
Zawsze, gdy Józiu do nas przyjeżdżał, odprawiał poranne msze święte. Mama zwykle przypominała mi, że muszę mu służyć. Józiu tłumaczył, że potrzebne są przynajmniej dwie osoby, aby msza był ważna: starszy, wierny kościelny, pan Franciszek, który uwielbiał Józia i jego posługę, oraz ja czy czasem inny ministrant. Było nas wtedy trzech ministrantów: Staszek Maczewski, Staszek Szewczyk i ja.
Problem w tym, że wczesna pobudka zdecydowanie mi nie służyła. Raz podczas porannej mszy byłem tak znużony, że klęcząc, lekko przysnąłem. Józiu, odprawiając liturgię, odwrócił się i powiedział: Dominus vobiscum. Zbudzony, nie wiedząc, co się dzieje, zapytałem: „Co? Co takiego?”. Często o tym opowiadał.
Odprawiał też „nietypowe” msze zamawiane przez drużynę siatkarską, która wczesnym rankiem wyjeżdżała na mecze. Modlił się w intencji zawodników, ale też o wygraną. Skutki bywały różne, ale zawsze robił to w dobrej intencji. Jeśli drużyna przegrywała, to szukaliśmy „grzesznika” wśród zawodników. Ci zaś oceniali po osiągniętym rezultacie i zajętym miejscu, czy Józiu gorliwie się modlił.
Brat czekał zresztą na nasz powrót i wynik spotkania. Mimo różnych rozstrzygnięć zawsze był ceniony za swoją postawę w stosunku do drużyny i jej próśb.
A jak sam Józiu wspominał te pierwsze lata po święceniach?
– Często o nich opowiadał przy różnych okazjach i spotkaniach, nierzadko do nich wracał. Mówił, że największym wyzwaniem dla księdza jest brak prawdziwego domu. „Ksiądz to człowiek bez domu – taki sierota” – powtarzał. Opisywał to też jako najbardziej bolesne doświadczenie: życie w przejściowych pokojach, które przypominały bardziej biura niż miejsca zamieszkania.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Dla Józia kapłaństwo było znakiem innego świata, gdzie człowiek rezygnuje z przywiązania do rzeczy materialnych, by w pełni oddać się swojej misji. Tak to widziałem. Podkreślał jednak, że początki kapłaństwa to czas intensywnej nauki – o ludziach, ich problemach i potrzebach. Wiedział, że ksiądz musi być przede wszystkim blisko ludzi, ich radości i trudów, żeby prawdziwie ich wspierać i prowadzić.
Trzeba zresztą dodać, że mimo trudnych czasów komunizmu i walki z Kościołem Józiu stawiał swoje pierwsze kroki jako ksiądz w atmosferze wielkiego wsparcia i miłości ze strony rodziny i całej społeczności Jurgowa.
Przeczytaj też: Józef Tischner, myśliciel zapowiadający kościelną katastrofę