
W swoich filmach opowiadał o snach, które się nie kończą, bo – choć są upiorne – łatwiej je znieść niż rozpacz.
Może 2001 rok, film zgrany na płytę DVD, ciemny pokój, mały ekran komputera (bez dostępu do internetu). David Lynch i „Mulholland Drive”. Moje pierwsze spotkanie z jego kinem.
Przyjaciel studiował w Krakowie, przywoził różne filmy. Bardzo czekałam na każdy jego przyjazd – był moim oknem na świat. Internet i dostęp do wypożyczalni filmów będę mieć dopiero kilka lat później: na studiach.
Z pierwszego seansu zapamiętałam przerażenie i rozpacz, i że nie mogłam się ruszać; tak reaguję na silne emocje. Dawałam się Lynchowi – na wielu etapach życia – prowadzić przez ciemność jak dziecko. Otwierał drzwi, szybko znikał, a potem zaprowadzał do następnego pokoju.
Tak chyba działają jego filmy: widz odkrywa własne pomieszczenia, do których szybko zatrzaskują się drzwi. A co w nich jest? Może przepastna samotność jak w filmie „Człowiek słoń”, dziecięcy strach i ból („Babcia”), rozpacz po utracie miłości („Mulholland Drive”), albo perwersyjna przemoc („Blue Velvet”).
David Lynch, choć w zawoalowany sposób, opowiada przecież o rzeczach pierwszych i najważniejszych: miłości i jej braku, potrzebie bliskości i ucieczce, lęku, który potrafi stworzyć najciemniejsze obrazy. Snach, które się nie kończą, bo – choć są upiorne – łatwiej je znieść niż rozpacz.
Żeby nie było: Lynch czasem żartuje, lecz wciąż jeszcze nie wiem, czy nie po to, żeby samemu mniej się bać. Gdy powie się „buuuuu”, to tak jakby jest trochę śmieszniej i człowiek mniej się lęka.
Kiedy piszę ten tekst, najbardziej chciałabym znaleźć niebieskie pudełko i niebieski klucz: żeby zawrócić śmierć.
Przeczytaj też: Werner Herzog. Dobry żołnierz kina