Lato 2024, nr 2

Zamów

Lubię złość. Ale…

Fot. Adam / Pixabay

Złość, której nie mogłam, choćby symbolicznie, wyrazić w stosunku do konkretnego adresata, na długo mnie obezwładniła. Będąc coraz bardziej wściekła, stawałam się tym samym coraz słabsza.

Lubię złość. Niezwykle ważne w moim procesie zdrowienia było dla mnie odkrycie funkcji, które ta emocja spełnia. Ponieważ fizjologicznie związana jest ona z mobilizacją całego organizmu, w uproszczeniu można powiedzieć, że złość to siła – energia służąca obronie granic lub walce o sprawiedliwość.

To zupełnie inny obraz złości od tego, w którym wzrastałam. Za dzieciaka nauczyłam się, że jest ona emocją niepożądaną i że za jej okazywanie spotyka mnie kara. Nikt nie nauczył mnie, że stanowi ona informację o tym, że sytuację, w której się znalazłam, przeżywam jako niesprawiedliwą lub zagrażającą.

Nikt nie nauczył mnie wyrażać złości w sposób skuteczny – tak, by mogła ona osiągnąć swój cel. Bynajmniej! Samo jej pojawienie się w dziecięcym mózgu i ciele było wysoce niepożądane.

Zbawienne funkcje złości

Nie dziwię się, że tak było. Ani moi rodzice, ani dziadkowie, nie wiedzieli tego, czego dziś my dowiadujemy się na terapiach. Nie wiedzieli, że umiejętność korzystania ze złości mogłaby w przyszłości uratować mnie przed przestępcą seksualnym[1], przed szefem stosującym mobbing, przed męczarnią w związku.

Siłę płynącą ze złości potrzebuję do czegoś wykorzystać. Uzupełniam więc na własny użytek Pawłową zachętę i powtarzam: „Zło dobrem zwyciężaj”, bo inaczej ono rozwali cię od środka

Tośka Szewczyk

Udostępnij tekst

Nie wiedzieli. Do dziś przecież w języku polskim stwierdzenie „jestem zły” wiąże w sobie doświadczanie złości z negatywną oceną moralną.

Zbawienne funkcje złości odkryłam w momencie, w którym było już za późno, żeby obronić się przed wykorzystaniem seksualnym. Wciąż jednak walczyłam z kościelnym systemem (nie)sprawiedliwości. Im dłużej trwał proces kanoniczny księdza, który mnie krzywdził, tym więcej tej emocji we mnie buzowało.

Z czasem odkrywałam też jednak, że nie złoszczę się jedynie na pojedyncze osoby – delegata diecezjalnego, biskupa, pracownika sądu… Byłam wściekła na cały system reagowania, na struktury grzechu, w których uformowani i osadzeni byli wszyscy, których spotkałam na drodze kanonicznego postępowania administracyjnego.

Kiedy złościsz się na konkretną osobę, sprawa wydaje się prosta. Gdy jednak adresatem złości staje się cały system, wszystko się komplikuje. Gdybym chciała (nie chcę!) zaatakować księdza-sprawcę, dość łatwo byłoby mi go namierzyć. Jeśli jednak miałabym ochotę kopnąć w tyłek strukturę grzechu, to… gdzie ten tyłek konkretnie znajdę?

Złość, której nie mogłam – w myślach, w mowie, w czynie – choćby symbolicznie wyrazić w stosunku do konkretnego adresata (bo jej adresat, jak w tym przypadku, jest pojęciem abstrakcyjnym), na długo mnie obezwładniła. Siła zgromadzona w moim ciele nie znajdowała ujścia – zaczęła więc uderzać od środka we mnie samą. Będąc coraz bardziej wściekła, stawałam się tym samym coraz słabsza.

Jeśli nie uderzałam w siebie, było jeszcze gorzej – znajdowali się wtedy wokół mnie Bogu ducha winni ludzie w jakikolwiek sposób powiązani z tematem. Czułam, że moje pretensje do nich są zupełnie nieadekwatne – a jednak złość wciąż domagała się we mnie nieosiągalnej wówczas sprawiedliwości…

Złość źle ukierunkowana

Pozwalam sobie na tak obszerny wstęp do głównej myśli tego tekstu, ponieważ zdaję sobie sprawę, że za chwilę spróbuję dotknąć tabu. Robię to jednak nie po to, żeby atakować kogokolwiek (nie mam niestety wpływu na to, czy ktoś poczuje się zaatakowany), ale aby wypowiedzieć głośno to, o czym czasem szepcze się po cichu, w nadziei na krok w stronę zmiany.

Przez ostatnie półtora roku w szeroko pojętym systemie pomocy osobom pokrzywdzonym spotkałam wielu niesamowitych ludzi – publicystów, dziennikarzy, prawników, duszpasterzy, delegatów, terapeutów, działaczy społecznych. Wielu z nich, często dostając za to po głowie od przełożonych, poświęciło ogrom swojego czasu i zasobów w tym celu, aby Kościół stał się miejscem choć odrobinę bezpieczniejszym. Jednocześnie w toku tej pracy sporo z nich stało się ofiarami agresji czy wręcz przemocy… ze strony osób skrzywdzonych.

Agresja ta przybierała różne formy. Czasem było to systematyczne przekraczanie granic (setki wiadomości dziennie, telefony w godzinach nocnych, domaganie się natychmiastowych odpowiedzi), czasem pretensje o rzeczy, na które wpłynąć się nie da, innym razem przerzucanie odpowiedzialności za ewentualną apostazję czy odebranie sobie życia. Niektórych spotkały wyzwiska, innych grożenie pozwem, jeszcze innych – stalking. Bardzo wielu obarczanych było winą za funkcjonowanie całego kościelnego systemu. Wszystkie te sytuacje zdawały się jednak mieć wspólny mianownik: źle ukierunkowaną złość.

Pomagacze nie chcą mówić o tym głośno. Raczej po kątach, w rozmowach prywatnych, słyszę czasem wypowiadane półgłosem: „Tośka, wycofałem się, bo nie wytrzymałem”. Żadnej i żadnemu z nich nie przyszło do głowy nagłaśnianie takich sytuacji – rozumieją doskonale, z czego wynika agresja niektórych osób pokrzywdzonych. Zdają sobie też sprawę, że robienie z tego afery nie pomoże – nie w momencie, w którym trwa walka o większą podmiotowość skrzywdzonych. Wiedzą, że to nie czas, żeby wszczynać wojnę we „własnym obozie”. Wycofują się więc po cichu, często ogromnie już wewnętrznie posiniaczeni.

Czy wszyscy nieumarli[2] stosują przemoc? Nie! Czy wszyscy pomagacze spotykają się z agresją? Bynajmniej! Tam jednak, gdzie jestem tego świadkiem, dotykam ogromnej tajemnicy cierpienia: rana przekazywana jest od osoby do osoby, jej zakres oddziaływania jest coraz szerszy i szerszy, aż w końcu nie cierpi już jeden człowiek, a cała wspólnota.

Człowiek skrzywdzony, który sam zaczyna stosować przemoc, często trzyma się jak może fałszywej nadziei: że korzystając ze złości, choćby w ten sposób przybliży się do sprawiedliwości. Cierpienie nam towarzyszące bywa tak duże, że czasem zasłania wszystko inne – nie widzimy już, że pomagający też nosi swoje rany. Nie przyjmujemy do wiadomości, że on także może cierpieć – również z naszego powodu.

Słuchaj też na Soundcloud, Youtube i w popularnych aplikacjach podcastowych

Dramat tej sytuacji polega na tym, że złość (która przecież kipi w nas bardzo słusznie) nie ma szans osiągnąć swojego celu. Jeśli skierowana jest do niewłaściwego adresata – niszczy świat, zamiast zmieniać go na lepsze; polaryzuje go, zamiast jednoczyć.

Uratować mnie… przede mną samą

Czy da się inaczej? Na pewno da się próbować – choć nie jest to proste z gotującym się w klatce piersiowej kociołkiem wypełnionym słuszną wściekłością. Trzema hasłami, które prowadzą mnie w próbach zdrowszego funkcjonowania, są: żałoba, odpowiedzialność i dobro.

Żałoba: bo są przestrzenie, w których już nie wygram. Nikt nie odda mi straconych lat życia i szans, które przeszły mi koło nosa. Nikt nie zagwarantuje mi lepszej przeszłości. O ile wiem, że warto się zmagać o to, co mogę zmienić, potrzebuję się też zgodzić z tym, że są rachunki, których nie wyrównam. Potrzebuję nad tym zapłakać i to pożegnać – po to, żeby nie domagać się tego od ludzi, którzy nie są w stanie mi tego dać.

Odpowiedzialność: bo o ile nie miałam wpływu na to, że zrobiono mi krzywdę, o tyle dziś ponoszę odpowiedzialność, co z tym robię. Nie mam prawa krzywdzić innych dlatego, że „tak już mam”, bo mnie również skrzywdzono. W niczyim obowiązku nie leży również zapewnienie mi szczęśliwego życia i troska o moje sprawy. Wzięcie odpowiedzialności za własne „tu i teraz” uczy mnie przechodzenia od postawy roszczeniowości do wdzięczności.

Dobro: bo siłę płynącą ze złości potrzebuję do czegoś wykorzystać. W tym kontekście uzupełniam sobie na własny użytek Pawłową zachętę i powtarzam: „Zło dobrem zwyciężaj”, bo inaczej ono rozwali cię od środka. Jeśli nie mam jak ukierunkować kotłującej się we mnie energii na właściwego adresata, mogę (zamiast uderzać w siebie lub przypadkowych odbiorców) użyć jej do działań twórczych i dobrych.

Usłyszałam niedawno, że właśnie z niezwykłego zmieszania radości i złości powstaje gorliwość. Mnie doprowadziła ona do napisania książki „Nie umarłam. Od krzywdy do wolności”, wysłania talerza, budowania relacji z biskupami, współtworzenia spotkań dla pokrzywdzonych. To nie tylko działania mające na celu zmianę w Kościele. To również sposób na uratowanie mnie… przede mną samą.

Czy mój sposób działania jest jedyny? Najskuteczniejszy? Z pewnością tak nie myślę i nigdy tego nie powiem. Co więcej, mam nadzieję, że każdy z pokrzywdzonych odkrył (lub odkrywa) swoją własną drogę. Daleko mi do stwierdzenia: „Zaprawdę, bądźcie jak ja”. Daleko, bo wiem, ile osób zdążyłam po drodze poranić.

Wesprzyj Więź

Chcę Was więc na koniec, moi Przyjaciele i Pomagacze, we własnym imieniu przeprosić za każdy niesłuszny cios. Za to, że zbyt późno zauważałam, iż biję na oślep i przekraczam Wasze granice. Za to, że tak długo zajęło mi wzięcie odpowiedzialności za własne życie. Rozumiem tych z Was, którzy się wycofali. Dziękuję tym, którzy zostali – za Waszą niezłomną cierpliwość. To zaszczyt móc dziś pracować u Waszego boku.

Przeczytaj także: Smutek jest biały


[1] Oberwałam kiedyś mocno za stwierdzenie, że rodzice powinni uczyć dzieci wyrażania złości. Osoba, której się ono nie spodobało, stwierdziła, że jest to próba przerzucenia odpowiedzialności za krzywdę na ofiarę przemocy. Na wszelki wypadek chcę więc napisać: nie. Odpowiedzialność jest i zawsze będzie po stronie sprawcy. Umiejętność skutecznego korzystania z własnej złości może jednak potencjalnego pokrzywdzonego choć w pewnym stopniu chronić – trudniej jest skrzywdzić nastolatka, który potrafi krzyknąć, kopnąć, a nawet uderzyć w momencie, w którym poczuje się zagrożony, niż takiego, który nauczony jest, że może jedynie milczeć.
[2] Wiem, że część ze skrzywdzonych nie lubi tego słowa. Ja jednak je lubię i dlatego mimo wszystko go używam, zupełnie nie zachęcając nikogo do identyfikacji z nim (swoją drogą, chyba na dobre stałam się częścią systemu pomagania, jeśli obawiam się na tyle, że próbuję się zabezpieczać na wypadek ewentualnych pretensji).

Podziel się

5
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.