
Flâneuryzm jest dziś aktywnością buntowniczą, sprzeciwem wobec zawrotnego tempa miejskiego życia i kultu sukcesu.
Takiego osobnika średnio rajcuje poruszanie się z punktu A do punktu B. Jak już rusza, to jakby leciał cały alfabet. Literka po literce. Ulica po ulicy. Do tej gry potrzebne jest miasto. Żadne tam samochody. Wystarczą wygodne buty. Oko, ucho. Węch. Ciekawość też się przyda. I mamy przygodę.
Wstępne plany są po to, by je porzucać i na chybcika tworzyć nowe. Bo akurat tu zapaliło się zielone światło, tam zabłyszczała wystawa antykwariatu, a nieco dalej, na trawniku, wyleguje się kot – a nuż da się pogłaskać?
Cała frajda tkwi w nieprzewidywalności. Czasami trzeba zawrócić w ślepej uliczce, albo zdecydować, czy brnąć dalej w błoto przy placu budowy, czy może jednak skorygować kurs i ruszyć, skąd się przyszło.
Wydawać by się mogło, że takie szwendanie się po mieście to rozrywka każdego aktywnego obywatela. Czemu rezygnować z niewymagającej (fizycznie i finansowo) rekreacji? Ale gdy zgłębić temat, okazuje się, że są tacy, którzy na wieść o samotnym spacerze marszczą czoła i pytają: jak to tak, łaziłeś sam? Bez celu?
Niektórzy spacerowicze mogą czuć skrępowanie, dlatego szukają swoich sprzymierzeńców w czworonogach. Na spacerze z psem wpatrywanie się w rozwrzeszczane stado wróbli w żywopłocie przestaje być odbierane przez sąsiadów jako oznaka dziwactwa. A niczego nieświadomy pies staje się biletem wstępu w różne dziwne miejsca.
Miasto jak dom
Przekonanie, że wszyscy lubią łazić bez celu bierze się najpewniej z książek i filmów, które uświęcają chodzenie solo. Myśląc o literackich przykładach rodzimych spacerowiczów, do głowy przychodzą mi argentyńskie wędrówki Gombrowicza opisane w „Dzienniku”, nocne spacery, które tak cenił Białoszewski, czy sceny z warszawskich przedmieść pióra Marka Nowakowskiego.
Niemniej na mojej subiektywnej liście pisarzy flâneurów najwyższe pozycje zajmują nowojorczycy – Charles Reznikoff i Frank O’Hara. Ten pierwszy w dniu swojej śmierci wyznał żonie, że robił w życiu dokładnie to, co chciał – pisał wiersze i chodził. Obaj skrupulatnie dokumentowali swoje manhattańskie „voyage’a”, dla obu były one podstawową inspiracją.
Spacery chwalili sobie również filozofowie. Nietzsche uważał, że naprawdę wielkie myśli mogą wykluwać się wyłącznie podczas chodzenia. Traktował to serio, chodził nawet osiem godzin dziennie.
W tej kwestii z pewnością przyklasnąłby mu Walter Benjamin – autor słynnych „Pasaży”, jeden z pierwszych analityków flâneuryzmu. Twierdził (prawdziwie lub nie), że pierwsi miejscy spacerowicze prowadzali ze sobą żółwie, by te dyktowały im tempo kolejnych kroków.
Zauważając, że flâneur to osobnik przystosowany do nowoczesnego świata, jak również mocno wobec niego krytyczny, pisał także o sobie. Czuł się w mieście jak w domu. Bramę na ulicę widział jako wejście do „izb miasta”, sklepowe szyldy porównywał do obrazów, a kioski do domowych bibliotek.
Poszukiwacz bodźców
Żeby powiedzieć coś więcej o miłośnikach pokonywania przestrzeni pieszo, zwróćmy się w kierunku Francji. Na początku XIX wieku flâneur raczej nie chwaliłby się, że jest flâneurem – widziano go jako podejrzanego jegomościa z marginesu, kieszonkowca, podglądacza albo po prostu lenia (czasownik „flâner” oznacza także „leniuchować”).
Nowe światło na miejskich, wyalienowanych szlifibruków rzucili dopiero pisarze. Najmocniej świecił bodaj Baudelaire. Według autora „Kwiatów zła” flâneur wchodzi w tłum jak do wielkiego zbiornika z elektrycznością. Zanurzenie się w naelektryzowanym tłumie to szansa na anonimowość, wcielenie się w rolę biernego widza miejskiego spektaklu. Paradoksalnie zatłoczone miasto pozwala pozostać incognito, gdyż jak jest tak dużo ludzi, to jakby nikogo nie było.
Flâneur Baudelaire’a to pilny obserwator, poszukiwacz bodźców, aury. Próżno szukać w jego zachowaniu bezmyślnych automatyzmów. On miasta nie pokonuje, on miasto chłonie, a później z zaobserwowanych scen tworzy literaturę.
Jeśli spacer jest formą lektury – jak chciał Franz Hessel, berliński spacerowicz, pisarz – to dzisiejszy flâneur czyta jednocześnie książkę historyczną i portal informacyjny. Z jednej strony penetruje opuszczone budynki i tropi na ulicy szczątki przeszłości, z drugiej śledzi nowe obiekty, które wyrastają jak wieżowce na Woli i kładko-mosty na Wiśle. Ma oko na nowe witryny i dopiero co opuszczone lokale. Uważnie śledzi każdą zmianę w miejskim krajobrazie.
Siłą rzeczy jest po trosze krytykiem poczynań architektów, kontemplatorem infrastruktury, przyrodnikiem-amatorem, jak również domorosłym socjologiem spoglądającym ukradkiem na zachowania współspacerowiczów. Wszystkie te role przyjmuje mimowolnie i równie łatwo je porzuca na rzecz kolejnych. Jest dyletantem ciekawym wszystkiego, co mija.
Mimo samotnictwa wpisanego w definicję flâneuryzmu miejskie spacery to także czas na drobne gesty, które łączą flâneura z innymi. Bez tych (zazwyczaj) miłych i ulotnych znajomości zawartych podczas przytrzymywania drzwi, podnoszenia upuszczonego na chodnik drobiazgu czy pytania o drogę samotne pokonywanie miasta miałoby mniej uroku.
Do przodu i wstecz
W dobie aplikacji można spotkać flâneurów (quasi-flâneurów? neoflâneurów?), którzy skrupulatnie mierzą swoje osiągnięcie na smartfonach i smartwatchach. Wiedzą, ile przeszli kilometrów i kroków, w jakim tempie, a nawet ile kalorii spalili, również: w jaki zygzak na wirtualnej mapie ułożyła się ich trasa. Ta czasem przybiera dziwne kształty. Szczególnie gdy spacer okazał się zbyt krótki i trzeba dobić zalecaną liczbę kroków na odcinku pokój-kuchnia.
Mityczne „10 tys. kroków dziennie”, powielane w niezliczonych internetowych publikacjach, ma poprawić nasze zdrowie. Ale flâneurowi nie o liczenie kroków i zdrowie – nomen omen – chodzi, raczej o wydobycie ze zwyczajności czegoś ekstra.
![]()
Na mojej subiektywnej liście pisarzy flâneurów najwyższe pozycje zajmują nowojorczycy. Charles Reznikoff w dniu swojej śmierci wyznał żonie, że robił w życiu dokładnie to, co chciał – pisał wiersze i chodził
Zapewne czegoś takiego szukali od XIX wieku „flâneurzy na wspak”. Dla nich chodzenie przodem stało się nudnawe, więc postanowili poeksperymentować z chodzeniem tyłem.
Jeden z nich, Patrick Harmon, właściciel sklepu z cygarami, na początku XX wieku założył się o 20 tys. dolarów, że przejdzie całe Stany Zjednoczone, od San Francisco do Nowego Jorku (według Map Google ok. 4 760 km), w stylu „retro-walking”.
W prawidłowym stawianiu kroków pomagał mu przyjaciel i małe lusterko samochodowe przyczepione do klatki piersiowej. Aplikacja Google’a szacuje, że można pokonać tę trasę pieszo (przodem) w nieco ponad 44 doby. Harmonowi udało się dotrzeć nad rzekę Hudson w 290 dni, choć nieuprzejmi sugerują, że poza przyjacielem i lusterkiem pomagały mu także amerykańskie koleje.
Dziś w badaniach czytamy, że uprawiając „retro-walking”, możemy liczyć na benefity fizyczne i psychiczne. Chodzenie tyłem bywa stosowane w fizjoterapii, gdy pacjent narzeka na ból pleców czy kolan. Eksperymenty wykazały, że poruszanie się do tyłu poprawia również pamięć i zdolność do rozwiązywania problemów.
Ale pamiętajmy, że jeszcze przed chodzeniem trzeba rozwiązać pierwszy – jak patrzeć pod nogi, by nie zaliczyć wywrotki.
Gałązka jak zaćmienie słońca
Wróćmy do klasycznego flâneuryzmu, w którym radykałami są bez wątpienia dzieci. W trakcie spaceru z takim, powiedzmy, trzyletnim szkrabem szybko zdajemy sobie sprawę, że nie odpuści on szczeliny w płycie chodnikowej ani robaczka na krawężniku; byle gałązka potrafi wzbudzić w nim większy podziw niż w nas, dorosłych osobnikach, dajmy na to, zaćmienie słońca. Jego uważny spacer składa się z nieustannych przystanków na podziw.
Wtedy z żalem zauważamy, że dla większości z nas okolica pod blokiem czy domem szybko staje się niezauważalna. I że znacznie łatwiej nam flâneurować, będąc w nowym miejscu, przykładowo na wakacjach, gdzie każda uliczka jest odkryciem, a wyostrzone zmysły sprawiają, że zwyczajne rzeczy i zjawiska wydają się niesamowite.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Flâneurowania w skupieniu nie ułatwia nam również absorbujące urządzenie schowane w kieszeni lub torebce. Smartfon zazwyczaj skutecznie odwraca naszą uwagę od miejskiego „tu i teraz”. Dlatego dziś flâneuryzm – mimo że niewymagający – jest aktywnością luksusową, a zarazem buntowniczą, bo mimochodem staje się sprzeciwem wobec zawrotnego tempa miejskiego życia i kultu sukcesu, za którym stoi „szesnastogodzinny dzień pracy” wykluczający nieintratne aktywności. Takie jak choćby spacer bez celu.
Korzystałem m.in. z:
- „Literatura na Świecie” 2001, nr 8-9 [temat numeru: Berlin]
- „Literatura na Świecie” 2021, nr 5-6 [temat numeru: Charles Reznikoff]
- B. Duda, „Współczesny flâneur? Postać spacerowicza w dyskursie turystycznym”, w: B. Witosz, K. Sujkowska-Sobisz, E. Ficek (red.), „Dyskurs i jego odmiany” (s. 103-110), Katowice, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego
- F. Gros, „Filozofia chodzenia”, przeł. Ewa Kaniowska, Wydawnictwo Czarna Owca
- Annabel Bourne, “Why walking backwards can be good for your health and brain”
- Andrew McCarthy, “Whatever the Problem, It’s Probably Solved by Walking”
- Stephanie Rosenbloom, “The Art of Being a Flâneur”
- K. Bartosiak, „Sztuka spacerowania, czyli śladami flâneura po nowoczesności i ponowoczesności (?)”, „Apendix” 2005, nr 1, s. 1–8
- R. Zielnicki, „Od pasaży do parków rozrywki”
Przeczytaj też: Pochwała (po)wolności