Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Czego nie wiemy

Bing Crosby w 1951 r. Fot. CBS Radio

Zbieżność w czasie pewnych wydarzeń mówi o istnieniu dwóch planów historii. Planu zagłady i planu tworzenia, umierania i rodzenia się. Sąsiedztwa jądra ciemności i przestrzeni, gdzie w małej jasnej komórce ludzkiego umysłu powstają słowa i melodie.

Piosenka „White Christmas” w wykonaniu Binga Crosby’ego jest najczęściej kupowanym singlem w historii muzyki rozrywkowej. Status ten utrzymuje dokładnie osiemdziesiąt lat i nie przeszkadza tu nawet ewidentna sezonowość tego szlagieru. Ze skomponowanej przez Irvinga Berlina melodii orkiestrowa aranżacja wydobywa jej szlachetną prostotę. Wykonawca czaruje ciepłym barytonem, ale też pogwizduje , a nawet mruczy – czyli zachęca do współudziału.

Świąteczna gospoda

Jest w tej piosence ciepło w zimie, światło w ciemności, biały świat dzieciństwa. Ogień płonący w kominku i oczywiście choinka – w takiej scenerii zaprezentowano ją w filmie muzycznym „Holiday Inn”, co zanim stało się marką sieci luksusowych hoteli, tłumaczono zwyczajnie, jako „Świąteczną gospodę”. W filmie nazwę tę nosił klub stworzony w wielkim wiejskim domu przez jednego z bohaterów. Program artystyczny tego miejsca podporządkowano kalendarzowi kolejnych świąt: religijnych, świeckich, półreligijnych i półświeckich. Ozdobionych piękną berlinowską muzyką i wesołą piosenką. Proponował on wielkie świętowanie – wizję świata jako „świątecznej gospody”.

Irving Berlin, pochodzący z rodziny żydowskich emigrantów z carskiej Rosji, nie wiedział, co w upalne lato 1941 roku działo się w jego ojczystej środkowej Europie. Nie wiedział o tym wówczas nawet Jan Karski, który rok później odbył swą podróż do piekła. Zresztą należałoby zapytać, co oznacza „wiedzieć”

Radosław Romaniuk

Udostępnij tekst

W obsadzie filmu znaleźli się Bing Crosby i Fred Astaire, których producenci z sukcesem przeciwstawili sobie. Jeden śpiewa, wirtuozersko modulując samogłoski we frazie: „i’ll capture her heart, singing”, drugi podbija serca tanecznymi popisami. Na parkiecie nie ma dla niego rzeczy niemożliwych – w uczuciach, owszem.

Jeśli o uczucia chodzi – jest w scenie filmowej premiery „White Christmas” również kobieta. Podoba się bohaterowi, właściwie więcej niż podoba i postać grana przez uroczą Marjorie Reynolds odwzajemnia jego uczucia. Piosenka towarzyszy więc życiu, które układa się dobrze. Łatwo nie będzie – Reynolds musi wybrać między Crosbym i Astairem. Zdarzy jej się zaśpiewać „White Christmas” ze łzą spływającą na policzku. (W zasadzie, wtrąciliby historycy kina, śpiewający głos należał do kogoś innego – ale łza była jej i to przesądza sprawę). Piosenka stanie się legendą życia tej ekranowej postaci, usłyszana i zaśpiewana, kiedy nic nie było jeszcze wiadome, ale było wiadome wszystko.

Dwa lata

Najbardziej zimowa piosenka w historii muzyki rozrywkowej nie powstała w zimowej scenerii. Berlin skomponował ją w dekoracjach Nowego Jorku, latem 1941 roku. Wyrazistość pór roku nowojorczycy uważają za jedno z błogosławieństw życia w stolicy świata, widząc w tym przewagę nad konkurencyjnym Zachodnim Wybrzeżem, zaś tamto lato zapisało się w kronikach metropolii jako legendarnie upalne. I właśnie, próbując schłodzić nieco atmosferę, autor „White Christmas” naszkicował prosty tekst o białym Bożym Narodzeniu, przyprószonych śniegiem wierzchołkach drzew, dzwonkach sań oraz organicznie związaną z nim melodię, którą odtworzyć potrafi chyba każdy, kto ją usłyszał.

W byłej stolicy innego świata tamto lato zapisało się jako szczytowy moment funkcjonowania warszawskiego getta. Kwiecień 1941 roku był momentem najwyższego zagęszczenia jego przymusowych mieszkańców, potem sukcesywnie spadającego z powodu ogromnej śmiertelności uwięzionych tam ludzi. Rok później rozpoczął się kolejny akt masowej zbrodni, zwany „Wielką Akcją Likwidacyjną”. W ciągu dwóch miesięcy, między 22 lipca a 21 września 1942 roku, wywieziono do obozu zagłady w Treblince i zamordowano liczbę pojedynczych istnień równą jednej czwartej populacji przedwojennej Warszawy. Tysiące straciło życie na miejscu, mordowanych w czasie metodycznych wysiedleń mieszkańców kolejnych kamienic. Żadnej z cyfr nie da się precyzyjnie ustalić – oprócz dat.

Zbieżność w czasie tych wydarzeń mówi oczywiście o istnieniu dwóch planów historii. Planu zagłady i planu tworzenia, umierania i rodzenia się. Sąsiedztwa jądra ciemności i przestrzeni, gdzie w małej jasnej komórce ludzkiego umysłu powstają słowa i melodie. Wydarzeń odsłaniających infernalną stronę rzeczywistości i fenomenów, dzięki którym świat przedstawia się jako przyjazne, przytulne miejsce wypełnione miłością. A jedyna panująca w nim niedogodność polega na tym, że kochać chce każdy, lecz nie bardzo umie, więc najwygodniej jest traktować tę sprawę jako problem zdobycia pożądanej osoby, zakładając, że reszta będzie spełnionym świątecznym marzeniem – szczęśliwa, wesoła i jasna.

Dla każdego z wielkich dzieł kultury da się znaleźć historyczny infernalny rewers. I odwrotnie – emanacje cierpienia posiadają paralelne, współczesne sobie fakty z innego świata. Kiedy Manet malował „Śniadanie na trawie” – w Królestwie Polskim bili się powstańcy styczniowi, zaś w Stanach Zjednoczonych trwał środkowy rok wojny secesyjnej. Gdy Konstanty Julian Ordon wysadzał w powietrze swą redutę, jego równolatek Robert Schumann komponował cykl fortepianowy „Motyle”. A kiedy – uniknąwszy losu opisanego przez Mickiewicza – po pełnym cierpienia życiu Ordon odbierał je sobie we Florencji, finalizowano tam prace nad fasadą Santa Maria del Fiore. Kantata Bacha „Ich habe genug”, „Cesarski” koncert fortepianowy Beethovena, „Dama z łasiczką” Leonarda i Caravaggia „Złożenie do grobu”, „Faust” Goethego, „Rozpłatany wół”Rembrandta – były świętami w rzeczywistości wypełnionej ludzkim cierpieniem.

Plan infernalny ma swoją skalę mikro i swoją makroskalę. W mikroskalach piekło zamknięte w czterech ścianach nie tworzy materiału dla historii. Rozgrywa się za oknem, wychodzącym na placyk z francuską kawiarnią. W skali makro anektuje miasto, kraj, rozlewa się na kontynenty. Tam, gdzie dociera, Mozart nie komponuje koncertów fortepianowych ani Bach niebiańskich kantat, a wewnętrzna gorączka nie przynosi wizji van Gogha czy sonetów Petrarki. Siła ludzkiego ducha jest w stanie stworzyć w nim „Dziennik” Anny Frank, zestawić „Archiwum Ringelbluma”, a Mefistofeles umie sprawić, że realizowany w warszawskim getcie propagandowy „Niedokończony film”, mający w swym założeniu uzasadnić Zagładę, stanie się jedynym materialnym świadectwem istnienia wielu jej ofiar. Sztuka ta jednak przeraża bardziej niż krzepi.

Błogosławiona niewiedza

Irving Berlin, pochodzący z rodziny żydowskich emigrantów z carskiej Rosji, nie wiedział, co w upalne lato 1941 roku działo się w jego ojczystej środkowej Europie. Nie wiedział o tym wówczas nawet Jan Karski, który rok później odbył swą podróż do piekła. Zresztą należałoby zapytać, co oznacza „wiedzieć”. Simone Weil sądziła, że świadomość przemocy posiada tylko człowiek cierpiący, jej ofiara. Tylko ona może odczuć piekło – nie odczuwa go ani sprawca, ani świadek, ani osoba, która dowiaduje się o jego istnieniu. Choć zdarza się, że każdy z nich ma własne piekło. Pierwsze może być piekłem sumienia (przynajmniej w niektórych sztukach Szekspira). Drugie i trzecie – piekłem bezsilności. Czerniaków, Zygielbojm, Karski to postaci, które (każda na swój sposób) zaprzeczają tezie Weil.

Wesprzyj Więź

Wróćmy jednak do jej myśli, skupionej na szacunku dla ofiary i realności cierpienia. Błogosławiona niewiedza pozwala na zachowanie przyjacielskich relacji ze światem. Na twórczość i kontemplowanie dzieł, które rzeczywistości jako piekła bynajmniej nie przedstawiają, a czasem wręcz przeciwnie – widzą ją jako „świąteczną gospodę”. Bo przecież prawda bywa i taka, i nie ma sensu udawać, że wiemy więcej, niż wiemy.

Największy nawet pesymista nie wie tego, co powiedział Sofoklesowski Edyp w ostatniej części „Trylogii tebańskiej”, stwierdzając, iż „najlepszym losem jest w ogóle się nie narodzić”. To najbardziej pesymistyczne zdanie światowej literatury, ale fakt zapisania strąca je ze szczytów rozpaczy, poddając zmienności czasu. Zła chwila minie. Najpierw zbliżą się wymarzone święta, a potem przyjdą, zwykle nieco inne niż w marzeniach, ale zawsze zdolne poddać dobrą myśl, że najlepszym losem jest w ogóle się urodzić.

Przeczytaj także: Co zrobiłby Tołstoj po 24 lutego 2022 roku?

Podziel się

5
1
Wiadomość