Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Jakich bezpieczników potrzebuje duchowość charyzmatyczna?

Fot. Chris Liverani / Unsplash

W duchowości chrześcijańskiej nie ma miejsca na przemoc, bo Bóg nigdy nie stosuje przemocy. Trzeba pod tym względem propagować asertywność w Kościele. Jeśli ktoś stosuje wobec mnie przemoc – symboliczną, psychiczną, duchową, fizyczną czy seksualną – to na pewno nie pochodzi to od Boga. Dyskutują: Monika Białkowska, Marek Kita i Piotr Sikora oraz Sebastian Duda i Zbigniew Nosowski.

Zbigniew Nosowski: Chcemy tu porozmawiać o teologicznych wnioskach, jakie należałoby wyciągnąć z rozmaitych bolesnych lekcji, jakimi są dla Kościoła kolejne przypadki łączenia nadużyć władzy i sumienia z wykorzystywaniem seksualnym przez liderów różnych zorganizowanych grup i spontanicznych wspólnot, które upraszczająco możemy nazywać charyzmatycznymi. Siłą rzeczy rozmawiamy, mając z tyłu głowy teologiczną część raportu dominikańskiego o Pawle M., ale chodzi nie tyle o analizowanie tego przypadku, ile o wyciąganie wniosków bardziej uniwersalnych.

Obserwując reakcje na raport (a raczej ich brak) ze strony ruchów wspólnotowych, można bowiem postawić hipotezę, że inne wspólnoty dość łatwo mogą zbagatelizować uniwersalne znaczenie raportu dominikańskiego, powołując się na pewne – rzeczywiście unikalne – specyficzne aspekty działań „duszpasterskich” Pawła M. Łatwo popaść w myślenie: skoro nie ma w naszej wspólnocie największych zbrodni, to pewnie nie ma też tych mniejszych nadużyć. A to może już być pułapka… Uznaliśmy w redakcji, że ciekawa może być rozmowa na ten temat w teologicznym gronie osób świeckich. Może z tej perspektywy łatwiej o odwagę formułowania pewnych myśli.

Zacznijmy od ogólnego pytania: czy duchowość charyzmatyczna jest niebezpieczna? Pewnie trzeba je doprecyzować: czy jest bardziej niebezpieczna od innych modeli duchowości w Kościele? Albo też: czym jest charyzmatyczność duchowości chrześcijańskiej?

Piotr Sikora: Pojęcie „duchowość charyzmatyczna” ma dwa znaczenia. W sensie szerszym wiąże się ono ogólnie z charyzmatami, czyli działaniem Ducha Świętego w Kościele i Jego wpływem na człowieka. W tym sensie cały Kościół jest charyzmatyczny. Tak rozumiana charyzmatyczność to – nawiązując do klasycznej książki Williama Jamesa Doświadczenia religijne – duchowość „z pierwszej ręki”, oparta na realnym doświadczeniu spotkania z rzeczywistością Ducha Bożego. Od niej odróżnia się religijność opartą na obowiązujących tradycjach, regułach postępowania czy zachowaniach rytualnych.

W węższym natomiast sensie duchowość charyzmatyczna odwołuje się do specyficznego doświadczenia, związanego najpierw z Kościołami zielonoświątkowymi przełomu XIX i XX w. Później doświadczenie to pojawia się również w Kościele rzymskokatolickim. Jest to duchowość bardzo przeżyciowa, emocjonalna, świadomie poszukująca niezwykłości doświadczeń. Pojawia się tam modlitwa językami, chrzest w Duchu Świętym, spoczynek w Duchu Świętym itd. Zasadniczą cechą tej duchowości jest spontaniczność, bardzo silny komponent emocjonalny i powiązanie tych przeżyć z interpretacją listów Pawłowych, które mówią o charyzmatach.

Prosta wiara jest też wiarą. Nie dajmy sobie wmawiać, że koniecznie potrzebujemy nadzwyczajności, omdleń, prorokowania. „Zwykłe” sakramenty dają pełnię łaski

Monika Białkowska

Udostępnij tekst

W ramach węziej rozumianej duchowości charyzmatycznej możliwych jest wiele różnic. W niektórych wspólnotach niewątpliwie charyzmatycznych jest też miejsce na tradycyjną pobożność, np. różaniec czy adorację.

Sebastian Duda: Czy Twoim zdaniem duchowość charyzmatyczna jest bardziej niebezpieczna od innych?

Sikora: Przychodzi mi do głowy rysunek św. Jana od Krzyża, który opowiada o drodze na górę Karmel. Góra Karmel w jego teologii to najbardziej realne spotkanie z Bogiem samym. Jan pokazuje dwie ścieżki, które wiodą donikąd. Jedna ścieżka prowadzi przez przeżycia „światowe”: niesie ze sobą różne pociechy, takie jak kariera, praca, seks, jedzenie, dobre towarzystwo. Druga droga to ścieżka przeżyć duchowych – ona także wiedzie donikąd. Ścieżkę, która prowadzi na szczyt, Jan opisuje tak: nic, nic, a na górze – także nic.

W takiej kontemplacyjnej koncepcji duchowości niebezpieczeństwo drogi charyzmatycznej polega na tym, że jest to ścieżka skupiona wokół przeżyć duchowych. Oczywiście człowiek jest całością, więc pewne przeżycia emocjonalne są konieczne w religijności, bo inaczej nie byłaby ona w pełni ludzka. Niebezpieczeństwo duchowości charyzmatycznej polega jednak na podwyższonej łatwości koncentrowania się na tego rodzaju przeżyciach, na przywiązywaniu do nich zbyt wielkiej wagi, poszukiwaniu ich dla nich samych lub zatrzymywaniu człowieka przy nich.

Marek Kita: Ja mam duży kłopot z określeniem „duchowość charyzmatyczna”. Jestem bowiem przywiązany do tezy kard. Leo Suenensa, że duchowość charyzmatyczna ma przenikać cały Kościół, a nie stawać się jakimś odrębnym zorganizowanym ruchem. O tych sprawach dyskutowano także w Polsce, gdy pojawiły się u nas pierwsze przejawy tej – w ujęciu Piotra Sikory – węziej rozumianej charyzmatyczności.

Nosowski: O tamtych sporach pisze w tym samym numerze „Więzi” Marek Nowicki, podkreślając odmienne wizje księży Franciszka Blachnickiego i Bronisława Dembowskiego.

Kita: Za Suenensem myślę zatem o ruchu charyzmatycznym na podobieństwo ruchu biblijnego, liturgicznego czy ekumenicznego – czyli nie o zorganizowanych strukturach, lecz o formie przebudzenia duchowego, uświadamiającego Kościołowi na nowo jakąś jego istotną cechę. Ruch biblijny to nie stowarzyszenie ludzi mających monopol na Biblię, w przeciwieństwie do innych katolików „niebiblijnych”. To nurt promocji bezpośredniego kontaktu z Pismem dla wszystkich. Podobnie powinno być z charyzmatycznością, przy czym nie chodzi o promocję określonych charyzmatów, tych efektownych.

Wolałbym mówić raczej o ruchu pentekostalnym i chrześcijaństwie pentekostalnym. Ale tu znowu mamy problem terminologiczny, bo „pentekostalizacja” funkcjonuje już w naszym kościelnym dyskursie jako straszak. Jednak w zdrowo rozumianym ruchu pentekostalnym chodzi o to, że Pięćdziesiątnica trwa, że Duch Święty wciąż obdarza nas swym dynamizmem i swoimi darami, że to się nie skończyło razem z pierwszym wiekiem.

Powiem pół żartem: sam uważam się za „katolika pentekostalnego i prawosławnego”, bo moja osobista duchowość – przy całym zadomowieniu w tradycji rzymskokatolickiej – dużo zawdzięcza zielonoświątkowcom i Kościołowi wschodniemu. Gdy więc chodzi o moją „charyzmatyczność”, to jestem otwarty na duchowy entuzjazm i dynamizm, choć nie lubię nadmiaru okrzyków i podskoków na modlitwie… Jestem „charyzmatykiem kontemplacyjnym”. A mądre dowartościowanie różnorodności charyzmatów – zawdzięczam to podejście Józefowi Majewskiemu – jest dla mnie drogą do odnowy eklezjologii. Chodzi o wizję Kościoła, w którym wszyscy mamy wspólną łaskę bycia dziećmi Boga, a na tej bazie istnieje różnorodność charyzmatów, którymi służymy wspólnocie. To wizja, w której nie ma sensu tradycyjnie rozumiany podział na świeckich i duchownych.

Czym zatem jest dla mnie duchowość charyzmatyczna? Nie chodzi tylko o pewną zewnętrzność uwarunkowaną kulturowo, o „folklor” zielonoświątkowy. Moje obecne doświadczenie charyzmatyczności to Wspólnota Chemin Neuf, która łączy przeżycie pentekostalne z rewitalizacją pewnej tradycyjnej ścieżki duchowości katolickiej. Jesteśmy wspólnotą jednocześnie pentekostalną oraz ignacjańską. Wcale nie jesteśmy pod tym względem wyjątkowi, bo na przykład Wspólnota Emmanuel łączy pentekostalność z kultem Eucharystii i Serca Jezusa, a Wspólnota Błogosławieństw odwołuje się do duchowości Karmelu. „Charyzmatyczne” jest w tych wspólnotach nasycenie pobożności dynamiką wiary, że Bóg ma dziś dokładnie tę samą moc, co w czasach biblijnych – i nie waha się jej użyć.

Nosowski: A co z niebezpieczeństwami?

Kita: Rzeczywiście wśród „charyzmatyków” istnieje pewna skłonność do nadużyć, do popadania w fałszywy rodzaj uduchowienia. Ale bynajmniej nie tylko u nich, bo przecież w nurtach tradycjonalistycznej pobożności, np. maryjnej, też pojawiają się ekscesy związane z objawieniami prywatnymi, absolutyzacją pewnych form pobożności… To chyba pokusa czyhająca na wszelkie ruchy pobudzone mistycznie.

Gdy chodzi o skrzywienia mogące towarzyszyć „charyzmatyczności”, to istnieje na przykład na gruncie protestanckim książka ewangelikalnego pastora, Chucka Smitha, zatytułowana Charyzma czy charyzmania?. Autor pisze, że obok autentycznego „namaszczenia ludzkiego życia” Bożą charyzmą występuje też pozorowanie czegoś takiego, złudzenia ogarniające poszukiwaczy efektownych przeżyć lub wręcz psychologiczne manipulacje ze strony liderów grup modlitewnych. Inni obserwatorzy zwracają uwagę na pojawianie się wierzeń i praktyk typu szamańskiego. Takie zjawiska nie są w Kościele całkiem nowe. Czytając teologiczną część raportu o Pawle M., miałem skojarzenia z pewnymi fenomenami z przeszłości: z mesalianizmem, montanizmem i gnozą. To wszystko stare zjawiska. One nie pojawiły się wraz ze współczesnym ruchem pentekostalnym.

Chodzi więc o pewne niebezpieczeństwa związane z głębszymi poszukiwaniami duchowymi. One pojawiają się wtedy, gdy tracimy trzeźwość umysłu, właściwą dla Ewangelii. Święty Ambroży napisał, że upojenie Duchem Świętym jest trzeźwe. Dlatego za charyzmat najważniejszy – a zaniedbany w wielu grupach i środowiskach tzw. charyzmatycznych – uważam dar rozeznawania i jego praktykowanie rozumiane tradycyjnie, po ignacjańsku.

Monika Białkowska: W kwestii teologii charyzmatów absolutnie zgadzam się z tym, co już powiedziano. Ale problem, który nas gromadzi, jest inny. Otóż jako ruchy charyzmatyczne definiują się w naszym Kościele takie grupy, które są nastawione właśnie na przeżycie i emocjonalność. Główną cechą odróżniającą ten model duchowości od innych jest według mnie oderwanie od rozumu. To nie ma brzmieć jak obelga, według mnie to opis sytuacji.

Duchowość zwana charyzmatyczną dobrze się czuje w tych przestrzeniach religijności, które są rozumowo niewytłumaczalne. W napięciu między wiarą a rozumem, fides et ratio, w tych wspólnotach priorytet ma fides, ratio może być odsunięte w cień. Konsekwencją pomniejszania roli rozumu jest większa podatność uczestników tych wspólnot na różne rodzaje wykorzystywania. Ktoś może się nimi posłużyć, nadużywać ich ogromnego zaufania, zwłaszcza że mało obecne są mechanizmy kontrolne. Jeśli zdajemy się całkowicie na działanie Ducha Świętego, to łatwiej o sytuację, że jakiś człowiek wejdzie w miejsce Ducha i zechce nas wykorzystać.

W swoich spotkaniach ze wspólnotami charyzmatycznymi doświadczałam też z ich strony swoistego poczucia wyższości. Przejawiało się to w sugerowaniu, że jeśli ktoś nie przeżywa tego samego, co oni, to znaczy, że przeżywa wiarę gorzej. Jeżeli na modlitwie nie klaszczę, nie płaczę i nie podnoszę rąk, to znaczy, że ewidentnie mam jakiś problem duchowy. Muszę się więc modlić do Ducha Świętego o uzdrowienie, a oni chętnie się nade mną pochylą i mnie uzdrowią.

Na takim poczuciu wyższości bardzo łatwo zbudować sektę, grupę, która ma przekonanie, że jest lepsza od innych. I być może samo nazywanie tych ruchów charyzmatycznymi jest już jakimś nadużyciem. Bo czasem nie o charyzmaty tu chodzi. Zdarza się wykorzystywanie Ducha Świętego, a nie otwarcie na Jego działanie.

Sikora: Marek Kita słusznie zauważył podobieństwa wspólnot charyzmatycznych do pewnych fenomenów z przeszłości chrześcijaństwa. I to przeszłości mocno odległej – podkreślający przeżyciowość mesalianie to przecież IV wiek. Oznaczałoby to, że widząc podobieństwa, nie musimy od zera zastanawiać się nad odpowiedziami. Także w XIII wieku Mistrz Eckhart szukał odpowiedzi na wzmożenie aspektu emocjonalnego w przeżywaniu wiary.

W kwestiach duchowych nikt nie ma prawa mówić, iż coś ma pozostać sekretem jego i moim. Oczywiście ważna jest dyskrecja, ale to co innego niż zmowa milczenia

Marek Kita

Udostępnij tekst

Współczesne wspólnoty charyzmatyczne dodają nowy aspekt: koncentrację także na doświadczeniu fizycznym. Widzimy to choćby w popularności modlitw o uzdrowienie (w domyśle: fizyczne, a nie tylko duchowe). Oceniam ten kierunek krytycznie, bo to oznacza stawianie wierze jakichś zadań ziemskich, światowych, czyli sekularnych. A nie o to chodzi, żeby Bóg, uzdrawiając, zastępował braki w służbie zdrowia. W Ewangelii Marka uzdrowienia są zawsze znakami czegoś więcej. Zatrzymanie się na samym znaku jest niezrozumieniem znaku. To jest realne niebezpieczeństwo.

Drugim narastającym współcześnie poważnym zagrożeniem jest teologia lęku i zbudowane na niej duszpasterstwo lęku. To koncentracja na zagrożeniach duchowych, diabelstwie, opętaniach itd. W przypadku Pawła M. skłonność ta występowała w wersji radykalnej, ale często można się spotkać z przekonaniem – według mnie lekko bluźnierczym – że Bóg siedzi w jakichś okopach Świętej Trójcy i z trudem się broni, a cała reszta świata jest po prostu poddana panowaniu szatana. Przecież często słyszymy o kaznodziejach, którzy zachęcają do palenia hinduskich figurek czy nawet książek o Harrym Potterze. Takie podejście można spotkać w polskim Kościele nie tylko we wspólnotach charyzmatycznych, ale w nich jest najbardziej skondensowane.

Za największe zagrożenie uznałbym więc tu nie tyle samą przeżyciowość, ile przeżywanie lęku: uczenie takiego podejścia, które potem prowadzi do rozchwiania w człowieku.

Duda: Dla mnie mniej istotne są próby definiowania charyzmatyczności. Ważne jest natomiast, że tacy liderzy jak Paweł M. uważają, że reprezentują duchowość charyzmatyczną. W listach do prowincjała Macieja Zięby on przedstawiał się właśnie jako charyzmatyk. U niego opierało się to na intuicyjnej (a nie przemyślanej) definicji charyzmatyczności.

Pewnie kluczowa w takim intuicyjnym podejściu jest pentekostalność wiary – bo chodzi o podkreślanie glosolalii (daru języków), proroctw, rozpoznawania duchowego, uzdrowień. Takie wspólnoty bywają mocno eklektyczne, np. Paweł M. łączył te formy przeżyciowe z zachętami do różańca, brewiarza, adoracji. W niektórych wspólnotach takie połączenie pentekostalności z duchowością eucharystyczną pozwala im zachować równowagę – ale nie we wszystkich.

Zjawisko pentekostalizmu zatacza w Polsce coraz szersze kręgi, a głównym heroldem głoszącym tezy o związanych z tym niebezpieczeństwach jest ks. Andrzej Kobyliński. W przypadku Pawła M. podłoże jego przestępstw jest psychopatyczne. Duchowość charyzmatyczna jednak wzmacniała te skłonności, nie potrafiła im przeciwdziałać. Doprowadziło to do skrajnie sekciarskiego sposobu funkcjonowania wspólnoty i stało się, jak dzisiaj już zbyt dobrze wiemy, skrajnie niebezpieczne, a wręcz destrukcyjne.

I tu wracamy do pytania, jakie zadał Zbyszek na początku: czy mamy tu do czynienia z sytuacją jednostkową, czy raczej z szerszą niebezpieczną skłonnością do manipulowana ludźmi przy wykorzystaniu przeżyciowego wymiaru wiary?

Nosowski: Poszerzę krąg pytań, nawiązując do słów Moniki Białkowskiej o fides et ratio. Jak w tych wspólnotach zachęcać do częstszego używania rozumu jako daru Boga? Kto powinien za to odpowiadać? Kto powinien to weryfikować? Jak powinno się to dokonywać? Zwłaszcza że, jak się okazuje, nie wystarcza już ewangeliczne kryterium rozeznawania „po owocach poznacie ich”. Złe drzewo może bowiem rodzić także dobre owoce – mam na myśli autentyczne głębokie doświadczenia religijne, które tam się dokonywały i o których słyszałem od osób skrzywdzonych przez Pawła M.

Kita: Porządkowanie pojęć wydaje mi się o tyle potrzebne, że łatwo popaść w skrajność potępiania wszystkich grup uznających się za charyzmatyczne. A na pewno nie o to nam chodzi, także w tej dyskusji.

Moja sympatia do – rozumianej po suenensowsku – charyzmatyczności nie jest bezkrytyczna. Mieszczę się w nurcie charyzmatycznym, ale bez zamiłowania do emocjonalnych przeżyć. Znam też ludzi uznających się za charyzmatyków, których się trochę boję, i zasugerowałbym im terapię. Jak na to reagować? Mocno przyłączam się do apelu o wzmocnienie ratio. Tradycja biblijna absolutnie nie usprawiedliwia irracjonalności. Zgodnie z Listem do Rzymian nasz kult powinien być logike (Rz 12,1), czyli rozumny. Rozum nadprzyrodzony przekracza ludzki rozum, ale go nie przekreśla.

Przy tej okazji zauważmy, że zjawisko, o którym rozmawiamy, można nazwać mistycyzmem profetycznym. Jest ono odpowiedzią na wcześniejsze wypaczenia wiary i pobożności.

Ruch zwany charyzmatycznym to uzasadniona reakcja na pewną mistyczną oziębłość chrześcijaństwa sprowadzonego do etyki czy nawet do płytkiej moralistyki (nawiasem mówiąc, w tej moralistyce też jest duchowość lęku, przed którą słusznie przestrzega Piotr Sikora). W kontekście francuskim, w którym rodziły się katolickie nowe wspólnoty, charyzmatyczność to reakcja na kartezjanizm, tyle że łatwo popadająca w drugą skrajność: deprecjonowanie rozumu. Wtedy łatwo o kult proroka, mającego rzekomo czerwony telefon do Pana Boga… To bardzo niebezpieczna sytuacja, bo nawet na najbardziej zepsutego biskupa znajdą się jakieś przepisy prawa kanonicznego – ale co zrobić z prorokiem? Prorok jest niereformowalny, poza kontrolą.

Drugi problem to, jak już tu podkreślano, ekskluzywizm, przekonanie o własnej wyjątkowości. Przed tym trzeba przestrzegać. Czasem lubię prowokacyjnie spytać kogoś z kręgów charyzmatycznych, czy na przykład członek ruchu Focolari jest ochrzczony w Duchu Świętym. I niektórzy nie rozumieją, o co ich pytam, bo chrzest w Duchu Świętym kojarzy im się wyłącznie z praktyką przejętą od zielonoświątkowców. Albo na przykład fascynacja glosolalią. Tyle że – jak kiedyś słusznie napisał bp Andrzej Siemieniewski – nie każdy nieartykułowany zaśpiew stanowi przykład daru języków. Częściej chodzi o znaną ojcom Kościoła tzw. jubilację – pobożne sławienie Boga nuceniem, gdy w uwielbieniu brakuje mi słów. Dla mnie nie jest istotne, czy mam dar języków – bo gdy się modlę, to interesuje mnie nie modlitwa, lecz Bóg.

Nosowski: A ja doskonale pamiętam mocne przestrogi przed stawianiem na uczucia z początków mojej formacji oazowej, pod koniec lat 70. XX wieku. Bardzo to było ciekawe, bo zarazem ten ruch mocno stawiał na przeżyciowość wiary.

Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach

Kita: W sumie zatem zachęcałbym do tego, żebyśmy – skoro już tyle mówimy o Duchu Świętym, który wieje, jak chce – nie próbowali wkładać Jego działań w żadne ramki. Ani tradycyjno-liturgiczne, ani charyzmatyczne. Nie mówmy Duchowi, jak ma działać. Jeśli jest Duchem wolności, to daje wolność do tego, by na spotkaniu skakać i klaskać, ale również do tego, żeby spokojnie siedzieć, nie skacząc i nie klaszcząc. Jak wolność, to wolność.

Białkowska: Niedawno brałam udział w dyskusji na temat zagrożeń dla Kościoła. Pewna dziewczyna wtedy zareagowała na moje słowa oburzeniem i młodzieńczym entuzjazmem. Twierdziła, że rozumem i argumentami nikogo do Boga nie przekonamy, więc trzeba ewangelizować. Pomyślałam sobie wtedy, że tacy jak ona – nierozumiejący, że wiara i rozum to nieodzowne dwa skrzydła – najłatwiej mogą paść łupem takich liderów, jak Paweł M. Przywołujemy tu wszyscy przykłady sprzed ponad 20 lat z wrocławskiej wspólnoty przy klasztorze dominikanów, bo została ona właśnie bardzo dobrze opisana przez komisję pod przewodnictwem Tomasza Terlikowskiego, ze znaczącym udziałem Sebastiana Dudy. Muszę jednak podkreślić, że po publikacji tego raportu sama poznaję coraz to nowe sytuacje osób, które obecnie potrafią zidentyfikować, że kiedyś zostały wykorzystane duchowo czy psychicznie.

Nosowski: Sporo takich sygnałów otrzymujemy na telefonicznych dyżurach Inicjatywy „Zranieni w Kościele”.

Białkowska: Właśnie dlatego nie możemy zbytnio koncentrować się na przypadku Pawła M. To jest przecież szersze zjawisko.

A jak sobie z tym radzić? Ja skupiłabym się nie na tym, jak struktury kościelne mają sobie radzić z takimi wyzwaniami, ale jak sami wierni mogą i powinni sobie samym włączać bezpieczniki. Pisałam o tym w dwunastu punktach do „Przewodnika Katolickiego” i chętnie te myśli tu przywołam. W Kościele powinna bowiem istnieć wyraźna formacja do tego, żeby nie pozwolić się wykorzystywać. Najważniejsze jest, żebyśmy sami w sobie te bezpieczniki mieli.

Po pierwsze, trzeba mówić ludziom (choć nie zawsze jest to wszystkim na rękę), że niezależnie od tego, w jakiej wspólnocie jesteśmy, to pozostajemy wolni. A jeśli w swej wolności wybierzemy źle, to można z tym pójść do Boga, który wybacza grzech w sakramencie pojednania.

Źródłem niebezpieczeństw w wielu wspólnotach jest skrzyżowanie charyzmatyczności z hierarchizacją, trzeba więc minimalizować hierarchiczność

Piotr Sikora

Udostępnij tekst

Po drugie, prosta wiara jest też wiarą. Nie dajmy sobie wmawiać, że koniecznie potrzebujemy nadzwyczajności, omdleń, prorokowania. „Zwykłe” sakramenty dają pełnię łaski.

Po trzecie, zdecydowanie każdy powinien rozwijać swoją wiedzę religijną. Ten aspekt został zaniedbany na fali nowej ewangelizacji. A bez solidnej wiedzy trudniej samemu rozeznać, że działania konkretnego człowieka przekraczają granice zdrowej pobożności.

Trzeba też, po czwarte, stanowczo powtarzać, że nie ma takiej duchowości w Kościele katolickim, która by się opierała na jakiejkolwiek formie przemocy – psychicznej, fizycznej czy seksualnej. Jeżeli jakakolwiek forma duchowości powoduje twój dyskomfort, to po prostu odejdź z tej grupy. Nie możemy sobie pozwolić wmawiać przez kogoś, kto bije albo wykorzystuje seksualnie, nawet „tylko” dotyka – że to wypędzanie diabła.

Po piąte, nie można pozwalać, by ktokolwiek w ramach przewodnictwa duchowego przejmował nade mną władzę. On ma mi pomagać w rozeznawaniu, a nie wydawać mi polecenia. Nie może mówić: „musisz”. Sądzę, że nie powinien nawet mówić: „powinnaś”, lecz pokazać drogi, wskazać, co jest lepsze, ale zawsze szanować autonomię sumienia.

Po szóste, zachęcam do włączania autobezpieczników w sytuacjach, gdy „wszyscy” się kimś zachwycają. Jeżeli o kimś myślimy, że jest chodzącym ideałem i nie ma żadnych wad, to znaczy, że w grupie jest niebezpiecznie. Manipulatorzy zwykle lubią uchodzić za wzór cnót wszelakich i sami się na takich kreują.

Przestrzegam też przed sytuacjami, w których ktoś wmawia drugiej osobie poczucie winy. Od tego mamy własne sumienia, by podążać za ich wskazaniami. Zwłaszcza nie można uwierzyć, że od mojej decyzji zależy jakieś dzieło Boże. Nie. Odpowiadam sama za siebie.

Po ósme, nie można dla relacji z księdzem czy wspólnotą rezygnować z relacji rodzinnych czy przyjacielskich. Żadne duszpasterstwo nie ma prawa wygrywać dzieci przeciwko ich rodzicom ani zachęcać do porzucania relacji rodzinnych czy narzeczeńskich. Nie można też osób świeckich zachęcać do spędzania całych dni na modlitwie. Jeśli Bóg kogoś powołuje do życia kontemplacyjnego, to znajdzie na to sposób.

Ważne też, żeby mieć wśród osób bliskich kogoś, kto pełniłby funkcję „adwokata diabła”. Mieć przyjaciela, który w odpowiednim momencie przynajmniej zada trudne pytanie. Nawet jeśli będzie to osoba niewierząca.

Po dziesiąte, trzeba głośniej mówić w Kościele, że czasem po prostu potrzebujemy terapii czy psychoterapii. Bo jeśli próbuje się leczyć cierpienia psychiczne samą tylko wiarą, to o wiele łatwej wpaść w ręce manipulatora.

W sumie zatem, po jedenaste, mamy prawo we wspólnotach Kościoła mówić „nie”, także wobec przełożonych.

I po dwunaste, należy te zasady wpajać dzieciom i w ten sposób wychowywać je na krytycznych i samodzielnych ludzi, którzy Boga będą chcieli wybierać, ale nie będą musieli się Go bać.

Nosowski: To bardzo ważne wskazówki dla każdej i każdego. A jak powinni reagować przełożeni kościelni? Marek Kita powiedział, że proroka nie da się opanować. Ale przecież w Kościele trzeba ich jakoś opanowywać. Oni mają przecież jakichś przełożonych.

Sikora: A ja właśnie o tym nie chciałbym mówić. Wcale nie jestem przekonany, że właściwą drogą jest zwracanie się do przełożonych kościelnych. Według mnie bowiem źródłem niebezpieczeństw jest skrzyżowanie charyzmatyczności z hierarchizacją, trzeba więc raczej minimalizować hierarchiczność, na przykład przekonanie, że tylko duchowni mają charyzmat nauczania w Kościele i władzę odpuszczania grzechów, a pozostali muszą się im podporządkowywać. Tak być nie powinno.

Patrząc od strony religioznawczej, zauważyłem, że problem przemocy i wykorzystywania pojawia się w niemal wszystkich wspólnotach religijnych, które podkreślają hierarchiczność. Tak dzieje się np. w niektórych formach duchowości buddyjskiej, nawet w zen, który jest bardzo mało przeżyciowy. Tam hierarchizacja polega na władzy duchowej – że jest ktoś jeden oświecony i ci, którzy mają go słuchać. Duchowość przeżyciowo-emocjonalna może takie skłonności wzmacniać.

Przy takiej diagnozie najlepszym remedium jest podkreślanie, jak czyniła to przed chwilą Monika Białkowska, wolności i niezależności sumienia. Ale teologicznie kluczowe jest stwierdzenie, że w zdrowej i bezpiecznej wspólnocie religijnej nie ma hierarchii. Jezus mówi nam wprost w Ewangelii, że nikogo mamy nie nazywać ojcem, mistrzem, nauczycielem – a my uparcie się do tego nie stosujemy. Rozumiem, że wszyscy mamy jakąś potrzebę znalezienia mistrza, który rozpoznał wolę Bożą, ale przede wszystkim powinniśmy uczyć się wolności jako niepewności, ryzyka. To jest nasza kondycja ludzka.

Duda: To jest bardzo ciekawe, ale przypadek Pawła M. pokazuje niebezpieczeństwa związane z takim podejściem. Młodzi ludzie, którzy do niego przychodzili, mieli nie tylko potrzebę mistrza, lecz autentyczne pragnienia mistyczne. On im takie doświadczenia zapewniał. Stale też wzbudzał w nich poczucie winy. Wszystko odnosił do walki duchowej. On łączył wymiar charyzmatyczny z hierarchicznym, bo był dla swoich wychowanków księdzem i wielkim autorytetem. Miały miejsce w tej wspólnocie spektakularne nawrócenia i przemiany życiowe. Jak w takim kontekście uruchamiać bezpieczniki, o których mówicie? Musieliby go zanegować jako księdza.

Sikora: Gdyby usłyszeli w Kościele, że hierarchiczność jest niezgodna z Ewangelią i jest niebezpieczeństwem, to być może byłoby im łatwiej. Ale powtarzam, że nie jest to cecha specyficzna chrześcijaństwa. Wszędzie, gdzie łączy się duchowość z hierarchicznością, pojawiają się krzywdy i różne formy wykorzystywania.

Białkowska: Ale jak sobie można wyobrazić Kościół bez hierarchiczności? Jak wytłumaczyć, że nagle hierarchiczność jest nieewangeliczna w Kościele opartym – nota bene – na dwunastu apostołach? Czy nie pojawia się tu ryzyko rozwalenia Kościoła tak naprawdę u samych fundamentów?

Duda: Według Ratzingera hierarchiczność jest wyznacznikiem katolicyzmu.

Kita: Ja w tym kontekście wolę mówić o klerykalnej skorupie, którą trzeba zrzucić, by odsłonić piękno Ewangelii. Instytucjonalne życie Kościoła zostało niestety zbudowane bardziej według obrazu cezara niż Jezusa. Wbrew słowom: „Władcy narodów dominują nad nimi, ale nie tak będzie wśród was”. Mieliśmy być braćmi i siostrami, uczniami i uczennicami jednego Mistrza, a powstały skomplikowane struktury podległości. Mam wrażenie, że coraz mocniej Duch Święty prowadzi nas w kierunku dostrzeżenia tych problemów. Powtórzę: mamy w Kościele jedno wspólne powołanie uczniów-misjonarzy (jak pisze papież Franciszek) oraz mnogość i rozmaitość charyzmatów. Wśród tych ostatnich są charyzmaty „urzędowe”, związane ze święceniami, lecz kościelne urzędy to stanowiska serwisantów powszechnego kapłaństwa wszystkich.

Wracając do przypadku Pawła M. – owszem, u niego splotły się hierarchiczność i charyzmatyczność. On był nie dość, że księdzem, to jeszcze guru. To pokazuje, że potrzebujemy demitologizacji, odczarowania zarówno funkcji księdza, jak i charyzmatycznego lidera.

Sebastian Duda przypomniał stwierdzenie, że hierarchiczność jest wyznacznikiem katolicyzmu, a mnie się przypomniało to, co pisze Tomáš Halík, że przyszedł czas na nawrócenie się z katolicyzmu na katolickość. Dlatego mówię o kościelnym nieposłuszeństwie obywatelskim, o tworzeniu opozycji ewangelicznej wewnątrz systemu.

Nie chodzi o to, żeby robić rewolucję w znaczeniu buntowniczego zrywu. Chodzi o rozpuszczanie systemu dzięki ewangelicznej asertywności, o promocję podmiotowości każdego dziecka Bożego. Chodzi też o to, żeby – jak w pierwotnym Kościele – biskup to był brat superwizor. Greckie słowo episkopos można przetłumaczyć właśnie jako superwizor – ktoś czuwający, żeby wspierać. A więc nie pan i władca, lecz ten, który ma wszystkim służyć.

Dlatego wdzięczny jestem Monice Białkowskiej za jej dwanaście wskazówek. Najważniejsza z nich to ta, że nikt – żaden ksiądz, żaden biskup, żaden papież, żaden guru, żaden prorok – nie ma prawa wejść w rolę mojego sumienia. Sumienie to święta przestrzeń. Trzeba ludzi uczyć takiej asertywności duchowej.

Sam dorzuciłbym do tego regułę znaną mi z doświadczenia Wspólnoty Chemin Neuf. Jednym z bezpieczników jest w niej zasada krzyżujących się odpowiedzialności. Jesteśmy wspólnotą odwołującą się do doświadczenia charyzmatycznego, ale u nas nie ma pojęcia lidera. Ktoś jest odpowiedzialny za to, ktoś inny za tamto, jakaś osoba w danym aspekcie życia wspólnotowego podlega komuś, kto z kolei podlega jej w innym aspekcie. I te odpowiedzialności są na dodatek kadencyjne albo okresowe. Dzięki temu nikt z nas nie może poczuć, że zawłaszczył całość życia wspólnotowego.

Nosowski: O tym więcej mówi obok w tym numerze „Więzi” Barbara Smolińska w rozmowie z Katarzyną Sroczyńską.

Sikora: Można się spierać, na ile moja diagnoza – mocno antyhierarchiczna – jest słuszna. Ale jeśli jest słuszna, to co w zamian – żeby nie zburzyć tożsamości katolickiej? W kontekście pytania postawionego przed chwilą przez Monikę Białkowską kluczowe jest rozstrzygnięcie, czy spadkobiercami Dwunastu są tylko biskupi, czy może cały Kościół. Do kogo mówi Jezus, mówiąc do Dwunastu: „Miłujcie się wzajemnie, jak Ja was umiłowałem”? W tym sensie głębokiego przemyślenia wymaga eklezjologia, a wewnątrz niej rozumienie katolickości.

Nosowski: A ja jeszcze się upomnę o inny wymiar sprawy. Bo przecież nie możemy być ślepi na fakt, że idąc za głosem sumienia, też można głęboko pobłądzić, a nawet instrumentalnie wykorzystywać innych. To jest kolejny smutny wniosek z historii Pawła M., ale także z podobnych z udziałem braci Thomasa i Marie-Dominique’a Philippe’ów czy Jeana Vaniera. Oni wszyscy najprawdopodobniej w swoich sumieniach byli subiektywnie przekonani, że rozeznali, iż są ponad dobrem i złem, więc mogą seksualnie uprzedmiotowić drugą osobę w relacji kierownictwa duchowego, bo to jest wyższy szczebel wtajemniczenia mistycznego, odzwierciedlający relację Jezusa i Maryi. Niezbędnie potrzebne są więc jakieś kryteria obiektywizujące. Trzeba włączać rozum, który nie ufa nawet własnemu sumieniu.

Kita: Na to odpowiedzią jest przejrzystość w życiu duchowym, praktyka konsultacji, konfrontacja z rozeznaniem innych. W duchowości ignacjańskiej nie ma miejsca na „kulturę sekretu”, bez której nie pojawiłyby się te koszmarne nadużycia, o których mówimy. Powtarzajmy ciągle, że w kwestiach duchowych nikt nie ma prawa mówić, iż coś ma pozostać sekretem jego i moim. To jest, jak uczy Ignacy, mowa diabła, podstępnego uwodziciela. Oczywiście, ważna jest dyskrecja, ale to co innego niż zmowa milczenia. Z kolei rozeznawanie ze strony innych może być pionowe (jako zadanie przełożonego), ale też poziome – jako rola moich sióstr i braci w wierze. W tym sensie każdemu potrzebny jest „adwokat diabła”, o którym mówiła Monika Białkowska, czyli po prostu rozeznawanie swojej sytuacji przy pomocy innych. Byleby nie zakładać, że ktoś jeden (i tylko on) ZAWSZE ma rację.

Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach

Sikora: I to jest odpowiedź na pytanie Zbyszka Nosowskiego. Zauważając, że nie można zaufać sumieniu, mówiłeś przecież wyłącznie o sumieniu tych, którzy krzywdzili.

Nosowski: Nie tylko. Oni te przekonania wpoili także swoim „podwładnym” w kierownictwie duchowym, dokonując nadużycia ich sumień.

Sikora: Owszem, ci ludzie w ten sposób pozwolili się skrzywdzić. Nie chodzi mi o ich winę moralną, tylko o stwierdzenie, że nie udało im się (nie potrafili?) obronić się przed krzywdą. A jedną z przyczyn było zapewne to, że nie byli wychowani w kulturze duchowej przejrzystości. Nie wiedzieli, że powinni zaufać swojemu sumieniu. Ufali temu, co im ktoś wmawia.

Widać to także w raporcie ze sprawy Pawła M. Cytowane są tam osoby skrzywdzone, które mówią coś w rodzaju: czułam, że tego nie chciałam, czułam, że coś jest nie tak, że tak nie powinno być. Pojawiały się więc w ich sumieniu te zastrzeżenia. Natomiast działo się to w ogólnej atmosferze, że trzeba zaufać sumieniu lidera, a nie swojemu własnemu. Że trzeba zaufać autorytetowi, a nie swojemu rozeznaniu.

Dlatego tak ważne jest dla mnie podkreślanie – o tym też była mowa w dwunastu punktach Moniki Białkowskiej – że nikt nie może naruszyć twoich granic, że skoro czujesz, iż coś jest nie w porządku, to nie jest to dobre. Nas natomiast od dzieciństwa wychowywano w przekonaniu, że to ksiądz wie lepiej niż ja sam, czy coś jest grzechem. A jego rolą przecież jest pod tym względem tylko doradztwo.

Gdyby więc uznano powszechnie zasadę, że jeśli kierownik duchowy sytuuje się jako guru i nie wychowuje innych do samodzielności, to coś poważnego jest nie tak – można by przynajmniej zmniejszyć skalę niebezpieczeństw. Rzecz jasna, to nie znaczy, że człowiek w swoim sumieniu nie popełni błędów, może nawet sam się skrzywdzić. Ale przecież rozmawiamy nie o tworzeniu świata idealnego, lecz takiego, w którym będzie mniej krzywd.

Białkowska: W kwestii zasady, że ksiądz wie lepiej niż ja sama, czy coś jest grzechem, powiem, że warto rozdzielić dwa wymiary. Na pytanie, czy coś jest grzechem, ksiądz może mi odpowiedzieć. Ale na pytanie, czy ja popełniłam grzech, to już tylko ja mogę udzielić odpowiedzi. Tu w grę wchodzi bowiem zbyt wiele zmiennych i to trzeba rozeznać w sumieniu.

A w kwestii zasadniczej odróżniłabym sprawy ważne od pilnych, nawet jeśli te ostatnie będą prowadzić do rozwiązań tymczasowych. Zdecydowanie najważniejsze są kwestie związane z rozumieniem hierarchiczności i nowym wychowywaniem ludzi wierzących. One też są najskuteczniejsze, jeśli chodzi o zabezpieczenie przed wykorzystywaniem. Tyle że jest to proces, który będzie trwał długie lata. A trzeba też znajdować rozwiązania, które może nie są doskonałe, ale pozwolą tu i teraz ocalać konkretne osoby. A to oznacza wprowadzanie jakichś bezpieczników czy hamulców także do istniejących struktur kościelnych.

Może trzeba zwracać uwagę wszystkim przełożonym w Kościele na to, żeby ci, którzy są odpowiedzialni za grupy charyzmatyczne, nie byli osobami przypadkowymi. Żeby byli naprawdę starannie wybierani, poddawani stałej superwizji i może bieżącej psychoterapii. Może za daną grupę charyzmatyczną odpowiedzialna powinna być nie jedna osoba, lecz przynajmniej dwie. Może jedna z nich powinna się zmieniać co roku i pełnić rolę „adwokata diabła”, czyli denerwować wspólnotę trudnymi pytaniami, a nie podtrzymywać jej zachwyt nad własną świętością i wyjątkowością. Może trzeba pilnować, żeby tożsamość grupy była budowana wokół duchowości, a nie wokół lidera. Nie mam na to gotowych rozwiązań czy przepisów prawnych, ale myślę, że takich rozwiązań trzeba pilnie szukać. One bowiem pozwolą nie dopuścić do kolejnych duchowych nadużyć, o których coraz częściej słyszę, a które były do tej pory skrywane.

Sikora: Zgadzam się z tym rozróżnieniem na sprawy ważne długofalowo i pilne. Sądzę jednak, że dobrze prowadzona praca nad zmianą świadomości może przynosić szybkie owoce. Warto na przykład szeroko rozpowszechniać dwanaście punktów Moniki Białkowskiej, choć realnie dla swojej skuteczności – przy obecnej strukturze hierarchicznej Kościoła – lista ta musiałaby zyskać wsparcie jakiejś kościelnej instytucji.

Dodam jeszcze argument, że kwestia prymatu sumienia jest tu najważniejsza właśnie dlatego, że większość krzywd, o których mówimy, rozgrywa się na forum internum, czyli w relacjach bardzo intymnych, wewnętrznych. Tam trudno wprowadzać przepisy czy inne formy regulacji. Dlatego właśnie należy położyć nacisk na odpowiednią edukację do samodzielności sumienia i stawiania granic.

Natomiast długofalowo trzeba pracować nad wizją Kościoła mniej hierarchicznego. Rozumiem, że ku temu zmierza też aktualny proces synodalny, który powinien zaowocować zmianami strukturalnymi.

Kita: Dla mnie kluczowym wątkiem w punktach Moniki Białkowskiej było podkreślenie, że w duchowości chrześcijańskiej nie ma miejsca na przemoc. To się wiąże z obrazem Boga, który w sobie niesiemy, i to niezależnie od charyzmatyczności. Trzeba pod tym względem propagować asertywność w Kościele. Jest na nią przestrzeń w naszej wspólnocie! Bo wszystkie te instytucjonalne bezpieczniki da się jakoś obejść, zwłaszcza jeśli lider jest duchownym z dużym autorytetem. Podstawową kwestią jest przekonanie, że jeśli ktoś stosuje wobec mnie przemoc – symboliczną, psychiczną, duchową, fizyczną czy seksualną – to po prostu przekracza dopuszczalne granice i to na pewno nie pochodzi od Boga.

Duda: I na pewno nie może to być żadną formą ekspiacji.

Kita: A jest tak dlatego, że Bóg nigdy nie stosuje przemocy. Kropka.

Rozmowa ukazała się w kwartalniku „Więź” zima 2021

Opr. ZN

Monika Białkowska – dr teologii fundamentalnej, dziennikarka „Przewodnika Katolickiego”. Autorka książki Sukienka ze spadochronu, współautorka – wraz z ks. Henrykiem Seweryniakiem – książki Teologia przy rosole. Na YouTubie prowadzi autorski program „Reportaż z wycinków świata”, gdzie komentuje najważniejsze wydarzenia i zjawiska z życia Kościoła, pomaga patrzeć na nie w świetle wiary oraz rozmawia ze swoimi widzami. Mieszka w Gnieźnie.

Wesprzyj Więź

Marek Kita – dr hab. teologii, dr filozofii, profesor w Instytucie Teologii Fundamentalnej, Ekumenii i Dialogu Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie. Wykładowca w seminariach duchownych: salezjanów w Krakowie oraz łódzkim archidiecezjalnym. Autor publikacji naukowych, popularnonaukowych, publicystycznych oraz książek dla rodziców i dzieci. Wraz z żoną Magdaleną zaangażowany w Chemin Neuf – katolickiej wspólnocie o powołaniu ekumenicznym. Mieszka w Łodzi.

Piotr Sikora – dr hab., teolog, filozof, publicysta, redaktor działu Wiara „Tygodnika Powszechnego”. Adiunkt w Katedrze Filozofii Boga i Religii w Akademii Ignatianum w Krakowie, wykłada filozofię religii. Członek Krakowskiej Grupy Medytacji Chrześcijańskiej związanej z Ośrodkiem Medytacji Chrześcijańskiej przy klasztorze Benedyktynów w Lubiniu. Współpracuje z The Elijah Interfaith Institute w Jerozolimie. Autor m.in. książki Logos niepojęty. Mieszka w Krakowie.

Przeczytaj także: Kierownik duchowy może się mylić

Podziel się

2
Wiadomość