Wiosna 2024, nr 1

Zamów

­Kryzys Europy – a nie uchodźczy

Patrick Kingsley. Fot. Tom Kingsley

To nie przybywający do Europy uchodźcy są problemem, ale nasza postawa wobec nich. Patrick Kingsley dowodzi, że społeczeństwa europejskie są drańskie i bezmyślne.

Jeśli ktoś chce na serio zrozumieć, o co chodzi w kryzysie uchodźczym, migracyjnym, granicznym czy – jak chce Patrick Kingsley, autor „Nowej Odysei” – kryzysie systemu azylowego państw europejskich, powinien przeczytać tę książkę. Zwłaszcza, jeśli nie ma zbyt wiele czasu i sił, by przedzierać się przez rozmaite obszerne raporty, opracowania, analizy czy zbiory danych.

To nie uchodźcy są problemem

Trudno ukryć podziw dla Kingsleya, jego pracy i gigantycznej wiedzy, biorąc pod uwagę, że ma jedynie 28 lat. Będąc jednak pierwszym w europejskich mediach specjalnym korespondentem do spraw migracji (pracował wtedy dla „Guardiana”), miał szansę zobaczyć więcej nawet niż większość jego kolegów po fachu również relacjonujących ów kryzys. Miał szansę przyjrzeć się wszystkim jego obliczom, przyczynom, skutkom, przebiegowi i reakcjom nań.

Właśnie to obszerne doświadczenie, które zebrał – setki spotkań, rozmów, dni spędzonych w najbardziej zapalnych miejscach oraz porządna analiza procesów, trendów i postaw – prowadzi autora do wspomnianej konstatacji. Nie mamy w jego ocenie do czynienia z kryzysem uchodźczym, czy nawet migracyjnym, lecz z kryzysem azylowym. Napływający do Europy w dużej liczbie ludzie nie są problemem – to zjawisko jest jedynie wyzwaniem. Dlaczego?

Jeśli migracji nie da się zatrzymać, czas zacząć nią sensownie i racjonalnie zarządzać

Po pierwsze dlatego, że świat zachodni ponosi przynajmniej część odpowiedzialności za przyczyny leżące u podstaw migracji, o których mówimy. Nie ma tu miejsca na szczegółową analizę tej tezy. W największym skrócie: wskazywać można zarówno na dziedzictwo kolonializmu, jak również na współczesne uzależnienie państw afrykańskich i Bliskiego Wschodu od Europy – czy to ekonomiczne, polityczne, czy wojskowe. Nie należy również zapominać o konkretnych, całkiem już niedawnych decyzjach poszczególnych państw, które wpłynęły na to, co się dzieje.

Po drugie, przekonuje Kingsley, Europa byłaby w stanie przyjąć ludzi, którzy przypływają do wybrzeży Włoch i Grecji, gdyby tylko potraktowała poważnie dwie istotne wartości: humanitaryzm oraz wzajemną solidarność. Wskazują na to nie tylko liczby – Daniel Trilling, analityk europejskiej migracji, którego opinię przywołuje w swojej książce Kingsley, pisał wręcz, że „napływ uchodźców do Europy jest w istocie względnie umiarkowany, zwłaszcza w porównaniu z sytuacją w krajach Bliskiego Wschodu”.

O tym, że Europa jest w stanie sprostać wyzwaniu, przekonują również doświadczenia historyczne – choćby wielki plan zarządzania międzynarodową katastrofą, jaką były następstwa II wojny światowej, kiedy przesiedlonych zostało od 12 do 14 milionów ludzi. Warto również przyjrzeć się konsekwencjom wojny w Wietnamie, kiedy to – w jej trakcie i po niej – kraje Zachodu przyjęły prawie półtora miliona uchodźców z rejonu Indochin. Kingsley wskazuje również na Liban, w którym osiedliło się około miliona Syryjczyków, pisząc: „jeśli Liban o niewielkiej populacji 4,5 miliona jakoś sobie radzi, to najbogatszy kontynent świata (o populacji 500 milionów) też to udźwignie”.

Po trzecie, migracja, o której mówimy, jest w ocenie autora nie do zatrzymania. Kingsley wskazuje, że wszelkie dotychczasowe próby powstrzymania uchodźców przed wsiadaniem na łodzie płynące do Europy skończyły się fiaskiem. Nie ma znaczenia, czy chodziło o uderzenie w przemytników, budowę płotów, wstrzymanie akcji ratunkowych na morzu, czy o płacenie Turcji za strzeżenie granic. To nie działa. „Żadne rozwiązanie nie zakończy napływu uchodźców do Europy. Kryzys uchodźczy nie jest czymś potencjalnym, czego jeszcze można uniknąć, tylko pewnością, którą można jedynie łagodzić” – pisze Kingsley.

Potrzeba światowego planu

To wszystko prowadzi go do ponurej w istocie konstatacji: „kryzys to w dużej mierze problem z Europą, a nie z ludźmi, którzy próbują przekroczyć jej granice”. Działania mające na celu zarządzanie granicami kontynentu nazywa bez ogródek „bezdusznymi i bezmózgimi”.

W tym sensie prawdziwym problemem jest to, co możemy i przede wszystkim chcemy zaoferować przybywającym do Europy ludziom. Jeśli – jak twierdzi Kingsley, a podpiera to bardzo mocnymi argumentami – migracji nie da się zatrzymać, czas zacząć nią sensownie i racjonalnie zarządzać. Tak, jak zrobiła to Europa 30 (po wojnie wietnamskiej) i 70 (po II wojnie światowej) lat temu. Relokacja (tak niechętnie w Polsce używane słowo) uchodźców oraz szeroko zakrojone programy integracyjne to jedyne sensowne rozwiązanie. I – co nie mniej ważne – jedyne moralnie właściwe.

Największy problem polega bowiem na tym, że indolencja, cynizm lub tchórzostwo (tudzież dowolna mieszanka tych cech) europejskich przywódców nie służy nikomu. Nie służy Europie – bo rozbija ją wewnętrznie, opóźnia rozpoczęcie potrzebnych działań i wywołuje chaos. Nie służy krajom Bliskiego Wschodu i Afryki, które biorą na siebie nieproporcjonalnie duży ciężar radzenia sobie z konsekwencjami kryzysu. Przede wszystkim zaś nie służy oczywiście samym uchodźcom, którzy toną w morzu, duszą się w przemytniczych ciężarówkach, doświadczają nieludzkiego traktowania, są bici, torturowani, gwałceni i więzieni.

A jednak wciąż ryzykują – co jednoznacznie wzmacnia tezę Kingsleya.

Po przeczytaniu tej książki naprawdę trudno spać spokojnie

Przekonuje on, że tylko całościowy, prawie że światowy program miałby szansę poprawić sytuację. Czas na to, by wszystkie kraje globalnej Północy – a więc Europa, Stany Zjednoczone, Kanada, Australia i Nowa Zelandia – „opracowały wszechstronny plan działania, w ramach którego sprawią, że wielka liczba Syryjczyków będzie mogła w Stambule, Ammanie i Bejrucie ustawić się w kolejce po poważną szansę ponownego osiedlenia, zamiast płacić tysiące euro za ryzyko poniesienia śmierci wraz z własnymi dziećmi w wodach Morza Śródziemnego”. To cytat z François Crépeau, specjalnego sprawozdawcy ONZ ds. praw człowieka migrantów.

Optymalnie byłoby oczywiście, gdyby do współpracy udało się wciągnąć również inne kraje – w tym kraje Zatoki Perskiej czy niektóre inne państwa azjatyckie. Dopiero gdy w ten sposób pomyślimy o naszej strategii działania, będziemy mogli mówić o sensownej odpowiedzi na humanitarną katastrofę, której jesteśmy świadkami.

Drańska twarz Europy

Oczywiście, można oskarżać zarówno Kingsley’a, jak i Crépeau, o nadmierny idealizm czy po prostu zwyczajną naiwność. Ale można też przekonywać do tej perspektywy, argumentując, że im szybciej do tego dojrzejemy, tym szybciej będziemy mogli zacząć panować nad sytuacją. W tym sensie nie jest to idealizm, tylko właśnie realizm. I jego promowanie zależy nie tylko od polityków (którym od Kingsley’a obrywa się oczywiście najmocniej), ale także od mediów (które krytykowane są niekiedy równie intensywnie), instytucji międzynarodowych, organizacji pozarządowych, Kościołów chrześcijańskich, pojedynczych aktywistów i całych społeczeństw.

Patrick Kingsley, „Nowa Odyseja. Opowieść o kryzysie uchodźczym w Europie”
Patrick Kingsley, „Nowa Odyseja. Opowieść o kryzysie uchodźczym w Europie”, tłum. Aleksandra Paszkowska, Wydawnictwo Krytyka Polityczna, Warszawa 2017

Niektórzy – jak czyni to choćby współzałożyciel Komitetu Obrony Robotników, Wojciech Onyszkiewicz, w wypowiedzi dla Magazynu „Kontakt” – przekonują wręcz, że od tego, jak podejdziemy do kwestii uchodźców, zależy nasza przyszłość jako Europy. Dotyczy to wymiaru zarówno pragmatycznego, jak również aksjologicznego i tożsamościowego. Póki co kraje i społeczeństwa europejskie w dużej części pokazują swoje oblicze pełne (jak przekonuje Kingsley) bezmyślności i – mówiąc wprost – draństwa. Dotyczy to także polskiego stanowiska w tej sprawie.

Nie godząc się na solidarność w kwestii uchodźców, okazujemy się draniami w pierwszej kolejności wobec samych ofiar wojen, konfliktów i dyktatur. Ale jesteśmy też draniami wobec krajów Bliskiego Wschodu, które – tak jak Liban – wzięły na siebie ogromny ciężar, w którego noszeniu nie chcemy ich wesprzeć. Wreszcie – okazujemy się draniami wobec innych państw europejskich, zwłaszcza wobec Grecji i Włoch, które ponoszą olbrzymią część konsekwencji przybywania uchodźców do Europy.

Wesprzyj Więź

To oczywiście ostra ocena, ale Kingsley ma ku niej podstawy. Nie stroi się w szatki bezstronnego obserwatora, ale jednocześnie wszystkie swoje tezy podpiera – jak się zdaje – niezwykle trudną do odparcia argumentacją. Powołuje się na doświadczenie, rozmowy z setkami migrantów, urzędników, funkcjonariuszy i działaczy, na dane, na fakty. Ale właśnie także na wartości. To ogromna siła jego pracy.

Jeśli ktoś nie boi się skonfrontować ani z rzeczywistością, ani z historiami konkretnych ludzi, ani z tą miażdżącą oceną zachowania europejskich rządów i społeczeństw (a więc także nas samych), niech sięgnie po „Nową Odyseję”.

Warto, bo prawda nie tylko boli, ale też wyzwala. Nawet jeśli po przeczytaniu tej książki naprawdę trudno spać spokojnie.

Podziel się

Wiadomość

W powyższym artykule (i, jak rozumiem, streszczanej książce) mamy nową jakość po nie-prawej stronie spektrum społeczno-politycznego. Znajduję tu wreszcie wezwanie, co biorę za dobrą monetę, do rozumnego zarządzania kryzysem uchodźczym. Jednakże, czy „wilkommen” Angeli Merkel (a w ślad za nią instytucji UE) było takim zarządzaniem? Nie było! Mieliśmy wręcz wzorcowy przykład weberowskiej etyki przekonań kontra etyce odpowiedzialności.

Jest grupa obywateli Polski i Europy, nawet jeśli niewielka, która była gotowa na akceptację jakiegoś kompromisu, ale zderzyła się ideologami, którzy żądali od nas kapitulacji i przyjęcia 100% ich rozwiązań, chociaż sami nie znali pełnych konsekwencji swoich propozycji, z czym radzili sobie unieważniając pytanie o skutki swoich działań. To m.in. ich zasługą jest Brexit, bo gdyby UE przejawiła chociaż trochę gotowości do kompromisu ws. imigrantów, okazała skłonność do dialogu, ta niewielka większość, która przesądziła o wyjściu Wielkiej Brytanii z UE, może zagłosowałaby inaczej. Ale widzieli, że nikt z nimi nie chce rozmawiać, bo komunikat Brukseli był „kto popiera nas tylko w 50%, ten też wróg”.

Więc zamiast kolejnych obelg o draństwie i cynizmie (może i słusznych, ale nie w ustach „pożytecznego idioty” – proszę, by Autor uznał to określenie jako próbę pokazania lustrzanych metod „dialogu”, które sam zastosował, a nie jako odniesienie do niego samego), najpierw sugeruję Autorowi refleksję nad błędami strony, z którą się identyfikuje. Chyba że to tylko taka taktyka – nie udało się wprost, to trzeba udać zmianę polityki, a za fasadą zrobić swoje.

Jeśli chcecie pozyskać takich jak ja dla jakiegoś kompromisowego rozwiązania, najpierw musi zostać zbudowane zaufanie, że wezwanie do racjonalnego zarządzania kryzysem jest szczere. Ze swojej strony przystanę niejako w imieniu podobnych mi osób na:
1. uznanie moralnych zobowiązań Zachodu, w tym Polski wobec Afryki i Bliskiego Wschodu;
2. uznanie, że Europa ma zasoby, by udźwignąć ciężar przyjęcia nowych współobywateli;
3. zgodę na przyjęcie nieograniczonej ilości uchodźców, którym grożą prześladowania (jazydzi, chrześcijanie, heterodoksyjne grupy muzułmanów, członkowie eksterminowanych grup etnicznych) na warunkach sprzyjających integracji;
4. przyzwolenie na pokojową pomoc, głównie ekonomiczną dla krajów, skąd napływają fale uchodźców, nawet, gdyby miało to prowadzić do bezpiecznego obniżenia standardu życia w Europie.
Tak widzę punkt wyjścia do dialogu o uchodźcach.

Na marginesie, zastanawia mnie głębokość tez zawartych w książce, skoro autor jako pozytywny przykład zarządzania kryzysem uchodźczym podaje Liban. Właśnie, że jest to antyprzykład i dziwię się, że tego nie wie, skoro sprawami uchodźców i Bliskim Wschodem się zajmuje. Ten kraj nazywano kiedyś bliskowschodnią Szwajcarią i był to najbardziej zwesternizowany kraj arabski. Otóż właśnie kryzys libański w 1975 roku zaczął się od fali uchodźców z Palestyny. Napłynęło ich 10% populacji Libanu, co zachwiało równowagę między chrześcijanami, szyitami oraz sunnitami i dało początek wojnie domowej, której rezultatem jest dziś zrujnowany kraj. Czy należało przyjąć te 10%, czy może tylko połowę? Jakiej wielkości fala uchodźców nie naruszałaby równowagi społecznej? Pomocniczo zapytam, czy waszym zdaniem była jakaś granica przyjmowania przez Cesarstwo w swoje granice plemion germańskich i co byście wówczas zrobili inaczej, by nie dopuścić do upadku Rzymu?

Odnoszenie się do konkretnych przykładów z historii będzie budować waszą wiarygodność, a nie opieranie się w forsowaniu swoich racji głównie na szantażu etycznym. W ten sposób nie zbuduje się masy krytycznej poparcia społecznego dla rozwiązań owszem, może etycznie niezadowalających, ale realnych. Więcej, taka taktyka będzie tylko wiatrem w żagle tych, co zrozumiałe, nawet jeśli nieusprawiedliwione, lęki przed uchodźcami chcą wykorzystywać instrumentalnie by budować dla siebie poparcie polityczne.